Wojciech Smarzowski mówi, że zrobił film o miłości. Bo „Róża" jest opowieścią o trudnym, nieśmiało rodzącym się uczuciu dwojga wypalonych ludzi. Mazury, rok 1946. Tadeusz, powstaniec warszawski, ma pod powiekami obraz bestialsko zamordowanej przez Niemców żony i umierającego miasta. Mazurka Róża – wdowa po żołnierzu Wehrmachtu, gwałcona przez hordy Rosjan, przeszła przez piekło. Kobiecość kojarzy jej się tylko z upokorzeniem. Dla tych dwóch ludzkich wraków miłość jest szansą, by wbrew losowi uwierzyć w życie, na zgliszczach zachować godność.
W tle tej dramatycznej opowieści jest skrawek ziemi, naznaczony cierpieniem jego mieszkańców.
– Ty nie jesteś stąd? – pyta stary pastor Tadeusza, który trafia na Mazury, bo był świadkiem śmierci męża Róży i w ludzkim odruchu chce oddać kobiecie pamiątki po nim. – Nie, z Polski – odpowiada przybysz. – Polska jest teraz tutaj – mówi spokojnie pastor.
Potem w kościele wysłuchamy jego kazania: – Jesteście Mazurami wrośniętymi w tę ziemię. Bez was będzie ona bezimienna. Przed wiekami wasi dziadowie przybyli tu z ościennych krajów. Również z Polski. Dziś ostatni raz mówię do was po niemiecku.