Rejestrowana przez Pawła Edelmana rozmowa jest bardzo szczera. Nie ma w niej tematów tabu. Są wspomnienia. Czasem bardzo bolesne. To, co sam Polański opisał w książce „Roman by Roman", nabiera jeszcze bardziej osobistego charakteru. Opowiadając o rodzicach, getcie czy morderstwie Sharon Tate, nie umie ukryć emocji. Cofa się w siebie, głos mu się łamie, milknie. Mięśnie twarzy zaczynają drgać, jakby bezgłośnie płakał.
Dokument Bouzereau ma jeszcze jeden atut. Swą książkę Polański zakończył na latach 80., tu opowiada także o ostatnich wydarzeniach. Po raz pierwszy mówi o zatrzymaniu przez policję w Zurychu.
„Gdy wyszedłem z samolotu, stewardesa zaprowadziła mnie do pomieszczenia, które wyglądało jak salon dla VIP-ów" - opowiada. - Trzej mężczyźni stali tam i przyglądali mi się. Podeszli. Pomyślałem: Pewnie dziennikarze. Jeden z nich pokazał mi policyjne ID i powiedział: „Jest pan aresztowany". Czułem się jakoś na luzie. Sam się sobie dziwiłem.
Potem przyszło dziesięć trudnych tygodni w celi. Łóżko, stolik, małe okienko. Najgorsze, najboleśniejsze były odwiedziny dzieci. I wreszcie zwolnienie, droga do Gstaad, gdzie urokliwy, górski dom stał się jego więzieniem na kolejnych kilka miesięcy.
Roman Polański sięgnął pamięcią najgłębiej, jak potrafił. Pierwsze lata życia spędzone w Paryżu - ruchome schody do metra. Pierwsze wspomnienie polskie - Kraków, a potem już bomby spadające na Warszawę, gdzie rodzina przeniosła się tuż przed 1939 rokiem. Miał wtedy sześć lat.
Opowieść o wojennych losach jest wstrząsająca. Najpierw opaski z gwiazdą Dawida na rękawach. „Bo jesteśmy Żydami" - tłumaczyli rodzice. „Nie wiedziałem nawet, co to znaczy" - mówi Polański. Chwila, gdy ojciec powiedział mu, że Niemcy zabrali matkę. Potem ta, gdy zobaczył go w kolumnie prowadzonej przez żołnierzy, a on tylko krzyknął: „Zjeżdżaj stąd!. I wreszcie, gdy ojciec wrócił z obozu. Tylko on.