Film zaczyna zapierające dech w piersiach zderzenie obrazów kreacji i zniszczenia. Z kłębów pary wyłaniają się szczyty górskie, potężne wodospady i rwące strumienie, które filmowane z lotu ptaka wyglądają niczym gęsta sieć pulsujących żył. Jakby świat dopiero tworzył się na naszych oczach.
Szokujące okrucieństwo
Na tle tych krajobrazów pojawia się bladosina istota przywodząca na myśl pół boga, pół herosa. Wypija toksyczną miksturę. Trucizna rozrywa jej ciało na strzępy, co kamera - dzięki znakomitemu wykorzystaniu animacji komputerowej - pokazuje od środka postaci.
Szokująca zmiana perspektywy poprzez przejście od sekwencji emanujących surowym pięknem do sceny gwałtownej autodestrukcji daje piorunujący efekt. Jednak przede wszystkim wyznacza poetykę całego filmu, w którym zachwyt nad tajemniczymi formami życia przeplata się z bezrozumnym unicestwianiem wszystkiego, co żyje.
Ridley Scott konsekwentnie stosuje ten kontrast. Bohaterów filmu poznajemy, gdy docierają na odległą od Ziemi o lata świetlne planetę. Początkowo towarzyszy im entuzjazm i podniecenie. Głównie za sprawą doktor Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) wierzącej, że ekspedycję czeka spotkanie z rasą Inżynierów, którzy jej zdaniem stworzyli przed wiekami człowieka.
Jednak podziw dla geniuszu obcych istot szybko ustępuje przerażeniu. Badacze odkrywają, że planeta jest wymarła, a Inżynierów najprawdopodobniej spotkała zagłada ze strony pasożytniczych organizmów, które sami wyhodowali. Podróż do źródeł cywilizacji mająca wyjaśnić sens ludzkiej egzystencji na Ziemi zmienia się w swoje przeciwieństwo. Mnoży jedynie pytania bez odpowiedzi, a przede wszystkim zderza doktor Shaw i resztę załogi z niebywałym wręcz okrucieństwem.