Nie będzie to standardowa recenzja, tylko spojler za spojlerem i za spojlerem spojler. Nie zamierzam wnikać, czy film w kolejnej odsłonie broni legendy „Mrocznego Rycerza" (bo nie broni), czy szkoda, że Christian Bale już go nie zagra (bo szkoda), a Nolan nie wyreżyseruje (bo... powiedzmy). Nie zamierzam, bo oto mamy w końcu bardzo politycznego Batmana, bohatera doby kryzysu, który dzielnie przywraca światu stabilność. Zadajmy sobie jednak pytanie, czy aby na pewno bohatera? Pozwólmy sobie na odwrócenie narracji i stańmy na chwilę po stronie Bane'a.
W starciu tytanów mamy z jednej strony „rewolucjonistę" Bane'a, siłacza o demonicznej inteligencji – z drugiej zaś mesjasza z plutokracji, nocnego mściciela w imię porządku i sprawiedliwości, Batmana. Bane (ang. zguba), wyrwany wprost z piekła najgorszego więzienia Trzeciego Świata, by powiedzieć na gruzach miasta: „People of Gotham, take control of your city", to przecież kolejna, kuriozalna odsłona figury trybuna ludowego, to robotnik, silny fizycznie, dziki i prymitywny, a zarazem diabolicznie sprytny. Zespolony z mechaniczną maską jest człowiekiem maszyną, robotem do zabijania i siania zniszczenia, zgodnie z podobną logiką jak dla Bartosza Węglarczyka Ukrainki to roboty do sprzątania.
Warto zwrócić uwagę na głos Bane'a, kompletnie niedopasowany do osiłka w masce, a bardziej do nobliwego profesora filozofii, wykładającego ex cathedra. Nie bójmy się tego określenia – pasujący bardziej do „kampusowego marksisty". To właśnie zdrajca swojej klasy – jak określa intelektualistów Walter Benjamin – musi stanąć na czele dzikiej czeredy, by lud miał swój głos, by wykluczeni przemówili, wściekli. Zresztą sam pseudonim wodza rewolty, kiedy kroczy w otoczeniu uzbrojonych ludzi ubrany w radziecki z ducha kożuch, zaczyna samoczynnie kojarzyć się z rewolucyjnym pseudo, w rodzaju Lenin czy Stalin. Do tego oddziały bojowców Bane'a są dość etnicznie różnorodne: Afrykanie, Latynosi, Arabowie, wschodni Europejczycy – czyli prawie pełna reprezentacja peryferii i półperyferii. Ich „mundury" to coś pomiędzy strojami mudżahedinów, anarchistów i armii Serbów Bośniackich. Są bezimienni, łatwi do zastąpienia. To tryby w machinie rewolucji.
Co innego policjanci – dzielni niczym polska kawaleria pędząca na czołgi. Scena ich starcia z armią Bane'a jest jak z „Braveheart", „Partioty" i „1920. Bitwy Warszawskiej". Pędzący na karabiny maszynowe, uzbrojeni w rewolwery stójkowi, siekani jak tatar pociskami, mimo strat dopadają wroga i powalają go w walce na pieści – godne Złotej Maliny za scenę batalistyczną. Zresztą film jest pełen scen o patosie godnym klipów Platformy Obywatelskiej, tylko z większym budżetem i operatorem profesjonalistą. Bane odpala ładunki na stadionie miejskim w momencie, gdy sympatyczny chłopczyk śpiewa hymn amerykański. Czy można być bardziej antyamerykańskim, niż atakując jednocześnie futbol, hymn i dziecko we fraku śpiewające w nagrodę za zwycięstwo w szkolnym konkursie?
Tymczasem nasz heros to dobry bogacz, chcący swoim majątkiem naprawić świat. Jak przecież każdy multimilioner. Nie pada pytanie, gdzie Bruce akumuluje czystą energię, aby płacić na sierocińce i szpitale, kto jest wyzyskiwaną podstawą tej piramidy, której szczyt zamieszkuje nasz sympatyczny multimiliarder. Niczym książę Rudolf z „Tajemnic Paryża" Eugeniusza Sue rozwiązuje kłopoty maluczkich, sypiąc groszem, budując lepszy świat za swoje pieniądze. I tak jak już Marks w „Świętej rodzinie" nie zazdrościł mieszkańcom Gerolsteinu, finansującym swoją ciężką pracą naprawczą pasję księcia, tak ja wolałbym nie zaglądać do fabryk Wayne Enterprise w Indonezji, kopalń w Botswanie czy szwalni w strefie Shenzhen. Ale co ja tam wiem, bo Wayne to przecież Jezus. Kiedy pobity przez Bane'a cierpi w legendarnym więzieniu bez wyjścia, to polepione krwią włosy i zarost nadają mu rysów Chrystusa z „Pasji", a kiedy w bliskowschodnich ciuszkach wydostaje się z kazamatów, to mamy już do czynienia z narracją „Ben Hur i inne biblijne ramoty lat 50.".