W zestawie z biletem na „Les Misérables" Toma Hoopera powinno dostawać się kieszonkowe wydanie „Kapitału" Karola Marksa. Niemiecki filozof jako reader's companion dla filmu nie tylko przywracałby fabule „Nędzników" jej pierwotny polityczny pazur, ale po prostu nadawałby sens. Film Hoopera, chociaż śpiewa się w nim o uczuciach i polityce grubo przez ponad dwie godziny, nie jest bowiem niczym więcej niż migawką sentymentalnych pocztówek i wydmuszką bez treści.
Lista niewypałów jest niebezpiecznie długa, a proste wyliczenie tego, co realizatorom się nie udało, ani nie wnosi niczego do dyskusji, ani nie leczy skołatanych nerwów bardziej wyrobionego widza. Łatwo przewidzieć, że film będzie sukcesem finansowym i że wpasuje się w gusta szerokiej publiczności. Tak zwany inteligent tym bardziej wyjdzie z kina pochmurny i pesymistyczny.
Powrót aktorów prowincjonalnych
Poprzedni, głośny film Hoopera „Jak zostać królem" choć ocierał się o melodramat, miał w sobie iskrę odróżniającą go od landrynkowej poetyki „Nędzników". Bohater, grany przez Colina Firtha, przechodził w filmie przemianę od zwyczajnego mężczyzny z problemami do króla potrafiącego wynieść się ponad swoje słabości – od obywatela Jerzego Windsora do króla Jerzego IV. Haczyk zarzucony przez reżysera polegał na psychologicznym fenomenie identyfikacji bohatera z własną rolą społeczną. Jerzy Windsor ostatecznie uwierzył, że jest królem, uwierzył, że jest rolą, którą odgrywa. „Jak zostać królem" pozostawiało więc widzowi dwie ścieżki interpretacji: melodramatyczną (Jerzy pokonał własne słabości) i tragiczną (tryumf bohatera-króla to tryumf szaleńca, który uwierzył, że nie tylko pełni funkcję króla, ale i jest królem).