Na początku lat 90. Steven Spielberg, kiedy przygotowywał się do nakręcenia „Listy Schindlera", szukał operatora, który udźwignąłby temat Holokaustu. Wybrał młodego Polaka.
- Steven nie ukrywał, że moje polskie pochodzenie było przy „Liście Schindlera" dużym atutem, ale zawsze powtarzał, że nie dlatego mnie zaangażował – opowiadał mi kiedyś Kamiński. – Poznaliśmy się nieco wcześniej. Miałem na koncie sześć filmów. Spodobały mu się zdjęcia do jednego z nich. Zadzwonił. Zrobiłem dla niego jeden krótki film, a zaraz potem zaproponował mi „Listę Schindlera".
Czarno-białe, niesłychanie dynamiczne, pełne emocji zdjęcia głęboko zapadały w pamięć. To był pierwszy Oscar Kamińskiego. Człowieka, który zaledwie 13 lat wcześniej, jako 19-latek, przyjechał do Stanów z plecakiem i marzeniami o lepszym życiu.
Droga do Hollywood
Urodził się w Ziębicach na Dolnym Śląsku w 1959 r. Ojciec był generalnym technologiem we wrocławskiej fabryce wodomierzy. Młodzieńcze lata Janusza przypadły na lata 70. – czas Gierka, w którym przenikały już do Polski zachodnie wzorce. Bardzo atrakcyjne. Kamiński był zafascynowany muzyką amerykańską, a – jak przyznaje – jego wyobrażenia o kraju za oceanem kształtowały filmy: „Znikający punkt", „Taksówkarz", „Swobodny jeździec", „Nocny kowboj", obrazy Altmana. W 1980 r. wrzucił do torby dżinsy i sandały i przez Wiedeń pojechał do Stanów. Do Chicago, bo od znajomego dostał adres, pod którym mógłby się zatrzymać.