W klimat filmu wprowadza już pierwsza scena, gdy na ekranie pojawiają się gwiazdy kiedyś odkryte przez hiszpańskiego reżysera: Antonio Banderas i Penélope Cruz. On jako lotniskowy mechanik, ona jako wózkowa transportująca walizki pasażerów spowodują w ciągu minuty zamieszanie, którego konsekwencje widz będzie oglądał przez następne półtorej godziny.
Banderasa i Cruz już potem nie będzie, choć ich nazwiska promują „Przelotnych kochanków". Kto dał się na to nabrać, może czuć się zawiedziony, ale niech ma do siebie pretensje. U Pedro Almodóvara nigdy nie jest tak, jak być powinno.
A jednak oglądamy to, co zawsze, bo „Przelotni kochankowie" to modelowy katalog bohaterów, sytuacji i zachowań, jakie Almodóvar daje widzom od lat. Tylko u niego może pojawić się dziewica potrafiąca przewidzieć przyszłość, płatny morderca ze skrupułami, zagadkowa gwiazda filmów sado-maso czy finansowy oszust o miękkim sercu. Jest też częsty u tego reżysera wątek samobójczy i spora dawka narkotyków, po których ludzie stają się bardziej skłonni do zwierzeń. Pasażerowie pechowego samolotu oraz jego załoga odkrywają przed nami rodzinne tajemnice, nietypowe romanse oraz zdrady, a niemal każdy z bohaterów okazuje się kimś innym, niż wydawał się na początku. Supermacho to w rzeczywistości namiętny homo, a typowy gej to jedyny w tym gronie facet twardo stąpający po ziemi.
Nic tu wszakże nie dzieje się na poważnie. Almodóvar zapowiadał, że kręci zwariowaną komedię, i tak rzeczywiście uczynił. Jego fascynacje dawnym kinem, dostrzegalne w każdym obrazie, prowadzą tym razem do slapstickowych burlesek i Billy'ego Wildera, twórcy niezapomnianego „Pół żartem, pół serio". A przy okazji Almodóvar sprowadza do absurdu motywy zaczerpnięte z tasiemcowych seriali dla gospodyń domowych.