Drugi raz spotkali się w Paryżu, w „Przed zachodem słońca". Ale nie po sześciu miesiącach. Po dziewięciu latach, w roku 2004. Celine przyszła na promocję książki Jessiego. On miał za oceanem żonę i dziecko, ona przeżyła niejeden związek. Wypili kawę w kafejce, pochodzili ulicami Paryża, popłynęli statkiem po Sekwanie. I rozmawiali. Z każdą minutą coraz silniej wracała fascynacja sprzed lat. A także świadomość, że mają dla siebie tylko chwile, bo życie skazało ich na rozdzielenie. „Przed północą" dzieje się po kolejnych dziewięciu latach. Marzenia okazały się silniejsze niż odległość i zobowiązania. Celine i Jessie są razem, mają dwie córeczki. Właśnie wszyscy, razem z amerykańskim synkiem Jessiego, spędzili wakacje w Grecji. U przyjaciół, którzy na koniec pobytu robią im prezent. Zajmują się dziećmi, a ich wysyłają na noc do hotelu, żeby mogli pobyć sami.
Więc znów gadają. To już są inne rozmowy. Jessie martwi się, by nie stracić kontaktu z synem z pierwszego małżeństwa, Celine nie chce słyszeć o przeprowadzce do Nowego Jorku, musi też podjąć ważną decyzję w sprawie pracy. Stale mają inne podejście do świata. „Jankes" jest pragmatyczny. Ona, jak to Francuzka, daje się porwać uczuciom, reaguje spontanicznie. Oboje próbują zatrzymać młodość, ale nie są już tak beztroscy jak w Wiedniu i Paryżu. Czują się odpowiedzialni za dzieci, a chwilami wyraźnie przytłoczeni codziennością, do której po urlopie wrócą. A jednak zachowali coś ważnego. W czasach lakonicznych esemesów czy krótkich wiadomości na Facebooku i Twitterze potrafią się kłócić, godzić, wymieniać poglądy, razem przeżywać własne problemy i świat wokół. Największą wartością cyklu Linklatera jest właśnie to „rozgadanie", wiara, że można, że trzeba ze sobą rozmawiać.
Fascynujące jest też obserwowanie dojrzewania dwojga ludzi. Uczucie pozwala im pokonać różnice kulturowe. Zbliżyć się pomimo innych temperamentów i odmiennych wzorów życia. Pokonać upływający czas. To bardzo literackie? Może. Ale jest w trylogii Linklatera marzenie o bliskości drugiego człowieka, zaś Julie Delpy i Ethan Hawk sprawiają, że bohaterowie, którym wiele dają z siebie, są prawdziwi i wiarygodni. Ich „gadanina" ma swoją dramaturgię i ani przez chwilę nie nuży. Niezwykłe kino. Już dzisiaj jestem ciekawa, jacy będą Celine i Jessie za następnych 10 lat. Czy ich związek przetrwa? Jak wychowają dzieci? I o czym będą rozmawiać?
KONTRA: Małgorzata Piwowar
Reklamowanie „Przed północą" jako największego romansu współczesnego kina oraz używanie promocyjnych określeń ?„inteligentny, czuły, pikantny" jest grubym nadużyciem.
Fakty są takie: to już trzeci film, w którym widzowie zobaczą ten sam duet aktorski. I pewnie nie ostatni, jeśli tylko kolejny odcinek tego niby-serialu przyniesie spodziewane zyski. Nie oszukujmy się jednak. Wbrew zapewnieniom producenta, reżysera i aktorów, że widzowie bardzo oczekiwali na kolejną opowieść o losach pary, która poznała się przed laty w Wiedniu, najbardziej chcieli jej zapewne ci, których nazwiska pojawiają się w końcowej liście płac.
Nie dajcie się zwieść, że trzecia część da więcej radości niż pierwsza. Nie da, bo dać nie może. Nie można już liczyć na element zaskoczenia. Wiadomo – znów będzie rozmowa i z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć można jej koniec, czyli happy end, dający możliwość nakręcenia czwartej części. Nawet uatrakcyjnienie – w postaci umieszczenia akcji w Grecji – przywołuje skojarzenia, niestety, biznesowe. Grecja dobrze się sprzedaje, jak pamiętamy choćby z filmu „Mamma mia!". Dwa tygodnie zdjęć to projekt w sam raz na wakacje. Być może pisanie scenariusza sprawiło przyjemność aktorom (są jego współautorami), ale dla widzów to ciężka próba. Bohaterowie nie wygłaszają wprawdzie skomplikowanych filozoficznych wywodów, ale mówią bez przerwy. O wiele za dużo, co powoduje, że widz obojętnieje, bo przestaje za nimi nadążać.