– Spotykamy czasem w drodze ludzi, którzy po raz pierwszy byli w kinie – mówi „Rz" Dorota Kędzierzawska. – I często słyszymy: „Nie wiedzieliśmy, że polskie kino jest takie dobre". Ekipa Polski Światłoczułej zjawia się tam, gdzie zostanie zaproszona. Przyjeżdża z filmem i jego twórcami: reżyserem, aktorami, czasem operatorem. Gospodarze muszą zapewnić salę i noclegi. Cały sprzęt Światłoczuli przywożą w mikrobusie. Montują go w domach kultury, szkołach, remizach, a bywa, że i w kościele albo więzieniu.
– Nigdy na rynku, bo zależy nam na intymności – mówi Arthur Reinhart.
– To jest rewelacja – dodaje Andrzej Jakimowski, autor „Imagine". – Najwyższej jakości kino, które powstaje w 15 minut. Ale najważniejsze są spotkania z ludźmi. Długie rozmowy o filmie i o życiu. Kędzierzawska i Reinhart zawsze podkreślają, że na prowincji znajdują niezwykłych widzów. Chłonnych, wrażliwych, wdzięcznych. Głęboko filmy przeżywających. Na seanse przychodzi czasem po 150–200 osób. Niektórzy czekają na to kino, inni zaglądają z ciekawości, bo „coś się dzieje". Bywają i chłopaki, które życie spędzają w barze na piwie. Na początku projekcji gadają i żartują, potem milkną. Wciągają się. Są też miejsca specjalne, do których Światłoczuli ze swoim kinem wracają.
– Ich przyjazd to dla nas święto – mówi Jakub Jańczuk, psycholog z zakładu karnego w Zabłociu. – Więźniowie przeżywają filmy. Rozmawiają o nich, a po „Innym świecie" z Danutą Szaflarską w roli głównej nawet najtwardsi płakali. Ktoś mi powiedział: „To jak moja babcia". Przyjeżdżają też na seanse ludzie zza białoruskiej granicy, od której Zabłocie oddalone jest 10 kilometrów. Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę swoje Cinema Paradiso.
– Urodziłam się na wsi – mówi Grażyna Muskała, która jeździła z „Wymykiem". – I pamiętam, jakim świętem był dla nas przyjazd kina objazdowego.
Od tamtej pory minęło ponad ćwierć wieku. Świat oplotła sieć Internetu. Ale w małych miejscowościach wciąż czekają na kino, które przyjedzie, i na rozmowę, która może stać się ważna.