Na oddzielającej Gruzję i Abchazję rzece Inguri każdej wiosny tworzą się małe wysepki z naniesionego przez wodę żwiru. Na tej urodzajnej glebie okoliczni wieśniacy wysiewają zboże i kukurydzę. Mają nadzieję, że uda im się zebrać plony, zanim wzbierający nurt zabierze ich małe pólka.
W „Wyspie kukurydzy" stary Abchaz razem z kilkunastoletnią wnuczką na takim właśnie skrawku lądu pośrodku rzeki buduje prowizoryczną chałupę. Reżyser Giorgi Owaszwili pokazuje walkę, jaką oboje toczą z naturą, by przetrwać.
Wolne tempo filmu wyznaczają wschody słońca, przypływy rzeki, dojrzewania kukurydzy. Kamera pokazuje codzienny znój, próby ujarzmienia groźnej przyrody, chwile wytchnienia. Z ekranu pada zaledwie kilkanaście zdań. Bo i nie ma o czym mówić. Czasem wystarczy rozetrzeć w dłoniach grudkę ziemi, położyć się na polu i spojrzeć w niebo lub z rozpaczą obserwować, jak burza niszczy uprawiane z mozołem rośliny.
Stary człowiek zna to proste życie. Wnuczka się go dopiero uczy. I z dnia na dzień dojrzewa. Przypływa z dziadkiem na wyspę jako dziecko, trzymając w ręku szmacianą lalkę. Ale potem ta lalka pójdzie w kąt. Z dziecka wykluwa się młoda dziewczyna, na którą łakomie patrzą żołnierze patrolujący na łodziach okolicę.
„Wyspa kukurydzy" nie jest bowiem tylko opowieścią o próbie współistnienia z piękną, ale mało przyjazną naturą. Mamy lata 90., trwa wojna między Abchazją i Gruzją – krajami, które rozpościerają się na dwóch brzegach Inguri.