To fantastyczny werdykt. Jury Berlinale wskazało współczesnemu kinu kierunek. Nie ugięło się przed mistrzami, którzy zaprezentowali kiepską formę, powtarzali samych siebie lub kłaniali się łatwej komercji. Przypomniało, że licząca 120 lat sztuka filmowa zachowuje świeżość, gdy twórcy uważnie obserwują świat.
Na scenie w Berlinale Palast Złotego Niedźwiedzia odbiera mała dziewczynka, bratanica Jafara Panahiego. Płacze. Z przejęcia i wzruszenia nie może z siebie wydusić ani słowa, choć w filmie „Taxi" wyglądała na osóbkę energiczną i elokwentną. Jej wuja nie ma w Berlinie. Wybitny reżyser został w Iranie skazany na sześć lat więzienia i 20-letni zakaz wykonywania zawodu. Za „szerzenie antypaństwowej propagandy" – za filmy, w których pokazywał społeczne tło zbrodni dokonanej w Teheranie albo dziewczyny chcące obejrzeć mecz piłkarski. Środowisko filmowe stanęło za nim murem. Były listy protestacyjne, żądania uwolnienia artysty.
„Jestem filmowcem, nie umiem robić niczego poza filmami. Kino jest moim sposobem wyrażania siebie, sensem życia. Nic nie może mnie powstrzymać od robienia filmów" – napisał Panahi w materiałach do „Taxi". Pracuje stale. W więzieniu nakręcił przemycony potem do Cannes obraz „To nie jest film", w areszcie domowym – „Zasunięte zasłony". „Taxi" jest kolejną produkcją, w której nie umieścił napisów początkowych ani końcowych, by nie narażać współpracowników na represje. Ale sam usiadł za kierownicą żółtej taksówki i wcisnął przycisk kamery. Rozmowy z kolejnymi pasażerami ułożyły się w dramatyczny portret irańskiego społeczeństwa indoktrynowanego i tłamszonego na co dzień przez reżim, a jednak wyrywającego się do wolności.
Walka o prawdę
Złoty Niedźwiedź dla Jafara Panahiego nie jest jednak aktem politycznym – kolejnym dowodem wsparcia dla represjonowanego artysty. „Taxi" to po prostu znakomity film, a nagroda dla niego to dowód, że nie trzeba dysponować wielomilionowym budżetem, a w obsadzie mieć hollywoodzkich gwiazd, żeby wbić widza w fotel. Najmocniej z ekranu brzmi dziś prawda.
Ta prawda bije również z filmów południowoamerykańskich. Z uhonorowanego Grand Jury Prize „Klubu" Pablo Larraina – mocnego oskarżenia Kościoła katolickiego o tuszowanie przewinień księży, z wyróżnionego Nagrodą Bauera „Wulkanu" – opowieści o losie Indian, dla których czas się zatrzymał, wreszcie – z dokumentu Patricio Guzmana „The Pearl Button" (Srebrny Niedźwiedź za scenariusz), gdzie wody oceanu przy wybrzeżach Patagonii skrywają niejedną tajemnicę. Zaczynając od traumy indiańskich plemion mordowanych przez kolonizatorów, a kończąc na tragedii dysydentów, wywożonych tutaj w czasie dyktatury Pinocheta w latach 1973–1990.
Berlińskie jury dało też filmowcom inny sygnał, nagrody aktorskie wręczając Charlotte Rampling i Tomowi Courtneyowi za role w kameralnym filmie „45 lat" o starzeniu się.
Wielki sukces odniosło na Berlinale kino polskie. Fantastycznie było patrzeć na spontaniczną radość Małgorzaty Szumowskiej, która w geście triumfu uniosła nad głowę Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię „Body". Autorka „33 scen z życia" znów zmierzyła się ze śmiercią i bólem tych, którzy zostają. „Body" to historia trzech osób: starzejącego się prokuratora, jego córki anorektyczki i terapeutki, która czuje kontakt z duchami zmarłych i organizuje seanse spirytystyczne. Trzy różne podejścia do życia, ale podobne traumy. Bo wszyscy oni nie mogą dać sobie rady ze sobą po stracie kogoś bliskiego.