Ustalenie czegokolwiek z góralami graniczy z cudem. – Jeśli syn się zgodzi, to matka nie pozwala. Gdy jednego sąsiada przekonamy, to drugi odmówi, żeby zrobić mu na złość – opowiada Krzysztof Brzeski, deweloper z Warszawy, z wykształcenia socjolog, który zbudował największą stację narciarską w Polsce.
W jego słowach nie ma jednak irytacji. Mimo że skupowanie działek od kilkudziesięciu gospodarzy było drogą przez mękę, dziś opowiada o tym z uśmiechem.
Nabrał dystansu, cierpliwości. Jak sam podkreśla, bez cierpliwości daleko by nie zaszedł. Każdej zimy głośno jest o licznych ośrodkach narciarskich, m.in. w Zakopanem czy Szczyrku, unieruchomionych z powodu konfliktu z góralami, którzy grodzą swoje tereny znajdujące się na stokach i nie pozwalają narciarzom po nich jeździć. I za nic mają próby negocjacji, jakie podejmują z nimi właściciele kolejek. Takich problemów od dziesięciu lat nie ma w Wierchomli, odkąd zaczął tam inwestować Brzeski.
Gdy pierwszy raz przyjechał do Wierchomli, nie było tam telefonów, wodociągów, asfaltowej drogi. Do maleńkiej wioski nie dojeżdżał nawet PKS. Inwestowanie tam wiązało się ze sporym ryzykiem.
– Niestety, pomoc ze strony państwa funkcjonuje fatalnie. Państwo mówi tak: drogi inwestorze, ty wyłóż pieniądze na inwestycję, doprowadź prąd, wybuduj dojazdy, podjazdy, a my ci przyślemy 20 instytucji, które cię skontrolują – opowiada z ironią.