Jeśli sprawdzą się prognozy Departamentu Skarbu, a republikańska większość w Kongresie nie dojdzie do porozumienia z prezydentem Obamą, około 2 sierpnia w kasie rządu zabraknie gotówki i będzie musiał ogłosić „selektywne bankructwo" USA. Koniec świata? Ostateczny upadek Ameryki? Finansowy Armagedon? Bez przesady. Raczej wypadek przy pracy.
Istota problemu polega na tym, że w USA – podobnie jak w Polsce – parlament podejmuje dwie decyzje. Jedną na temat tego, ile pieniędzy rząd ma prawo wydawać i na jakie cele (czyli podejmuje decyzję zatwierdzającą budżet). Drugą na temat tego, jak wiele długu ma prawo zaciągnąć na rynku, sprzedając obligacje. Oczywiście obie te decyzje powinny być ze sobą spójne – skoro można oszacować, jakie mniej więcej będą wpływy z podatków, można też wyliczyć, ile pieniędzy zabraknie na wydatki. Powinny, ale nic tego formalnie nie wymusza. Dlatego w normalnych czasach jest tak, że jeśli tylko rządowi ma zabraknąć środków, Kongres automatycznie podejmuje decyzję o podwyższeniu limitu dopuszczalnego zadłużenia.
Tyle że nie zawsze czasy są normalne. Obecnie mamy z jednej strony demokratycznego prezydenta, realizującego ogromny program wydatków publicznych, które gwałtownie zwiększają dług. Z drugiej – zdominowany przez opozycyjnych republikanów Kongres, któremu nie podobają się ani duże rządowe wydatki, ani przygotowywane przez prezydenta plany zwiększenia podatków. Co więcej, wszystko to dzieje się na rok przed rozpoczęciem kampanii przed kolejnymi wyborami prezydenckimi. Kongres zastosował więc prawniczą sztuczkę – owszem, prezydent ma prawo realizować taki budżet, jaki został uchwalony. Ale nie ma zgody na podwyższenie limitu zadłużenia, więc nie znajdzie pieniędzy na sfinansowanie niemal połowy wydatków. Republikanie chwycili więc Baracka Obamę za gardło i próbują go pognębić, upokorzyć i wymusić na nim zgodę na wieloletni radykalny program cięć wydatków budżetowych, bez jednoczesnego podwyższania podatków. Jeśli on się na to zgodzi, oni zgodzą się podwyższyć limit zadłużenia i sytuacja wróci do normy.
A co się stanie, jeśli prezydent i Kongres nie dojdą do porozumienia? Ze względu na bardzo wysoki deficyt budżetowy rząd federalny niemal połowę wydatków finansuje, zaciągając długi. Gdyby więc nie miał prawa tego dalej robić, a w kasie zabrakłoby gotówki (co podobno ma się zdarzyć pomiędzy 2 a 15 sierpnia), musiałby ogłosić, że nie reguluje części zobowiązań. Albo opóźnić wypłaty emerytur i pensji dla urzędników (Amerykanie robili już tak w przeszłości), albo przestać płacić odsetki od obligacji. W pierwszym przypadku jest to katastrofa polityczna, w drugim finansowa. Bo odmowa wypłaty odsetek to z punktu widzenia rynków finansowych formalne bankructwo kraju.
A jednak nie sądzę, by sprawa była aż tak poważna, jak pozornie wygląda. USA są oczywiście wysoko zadłużone. Ale nie są żadnym bankrutem, bo na razie inwestorzy są gotowi kupować niemal każdą ilość amerykańskich obligacji. Bankrut to ktoś, komu nikt nie chce pożyczać pieniędzy. Rządowi USA wszyscy są gotowi pożyczać, a przeszkodą jest tylko polityczna kłótnia, która nie pozwala mu sprzedawać nowych obligacji. Kłótnia, która prędzej czy później się zakończy – albo na kilka godzin przed magicznym 2 sierpnia, albo kilka dni po nim. Ale cena tej kłótni może się w sumie okazać dość wysoka, a zapłacić ją może cały świat.