Rok temu, kiedy pisałem komentarz do wyników Listy 2000, doceniałem fakt, że polskie firmy potrafiły dopasować swoją działalność do kryzysowego otoczenia globalnego, sprawnie manewrować, elastycznie reagować na zagrożenia, zdobyć się na skuteczną strategię dostosowania do trudnych warunków panujących w światowej i europejskiej gospodarce.
Uznałem to – najogólniej mówiąc – za dowód sukcesu polskiej transformacji, dzięki której powstały w naszym kraju firmy potrafiące sobie radzić z kłopotami co najmniej równie dobrze, jak ich bardziej doświadczeni i zaopatrzeni w większe zasoby rywale z zagranicy.
Na koniec jednak przypominałem, że do prawdziwie trwałego rozwoju polskim firmom trzeba śmiałych wizji, intensywnego inwestowania i dynamicznego rozwoju. Bo bez tego naprawdę nigdy nie dogonimy przodujących gospodarek zachodniego świata – a takie przecież mamy ambicje. I dodawałem – co czyni chyba ze mnie prawdziwego proroka (?) – że o taki właśnie śmiały rozwój trudno było i w latach ubiegłych, i trudno będzie w roku 2011.
Rzeczywiście, łatwo nie było. Rok 2011 zapisał się w historii gospodarczej Polski jako rok bardzo dziwny. Z jednej strony podstawowe wskaźniki koniunktury gospodarczej wcale nie wyglądały źle. Wzrost PKB o ponad 4 proc., wzrost spożycia gospodarstw domowych o 3 proc., wzrost inwestycji o 8 proc., wzrost eksportu o 7,5 proc., rosnące zatrudnienie i stopa bezrobocia spadająca poniżej 10 proc. (oczywiście mierzona w prawidłowy sposób, czyli badaniem ankietowym BAEL) – takich wyników naprawdę mogła nam pozazdrościć większość Europy. Na papierze wszystko wyglądało znakomicie.
Ale w rzeczywistości aż tak znakomicie nie było. Wyniki gospodarcze były niezłe, produkcja rosła, ale rosło również w firmach poczucie zagrożenia i niepewności.