Myślę, więc jestem... maszyną

Filmy science fiction często straszą ponurą wizją przyszłości. Nie czeka nas nic dobrego. Wyginiemy lub przeistoczymy się w hybrydy – połączenie robota i człowieka

Aktualizacja: 05.06.2009 02:26 Publikacja: 05.06.2009 01:38

John Connor (Christian Bale) jest przywódcą ruchu oporu przeciw cyborgom

John Connor (Christian Bale) jest przywódcą ruchu oporu przeciw cyborgom

Foto: materiały prasowe

Jest rok 2018. Wśród gruzów miast armie cyborgów polują na ludzi, zabijając ich lub biorąc do niewoli. Tylko garstka śmiałków zorganizowała się w ruch oporu i prowadzi partyzancką walkę przeciw maszynom.

Taka jest przyszłość w czwartej części „Terminatora” Josepha McGinty’ego Nichola, która dziś weszła do kin. Ciarki przechodzą po plecach, gdy widzimy ludzkie czaszki zgniatane przez maszerujące roboty bojowe. Przedstawiona na ekranie apokalipsa nie jest we współczesnych filmach science fiction niczym wyjątkowym. W ostatnich latach Hollywood raczyło widzów różnymi obrazami tego, co nas spotka.

Katalog zagrożeń jest imponujący: kosmici, niebezpiecznie mutujące wirusy, góry śmieci, zapisane w tajemniczych kapsułach groźne przepowiednie. Aż strach iść do kina.

Pojawienie się fali filmów futurystycznych o nieuniknionym kataklizmie jest reakcją popkultury na technologiczne i społeczne przemiany zachodzące w świecie. Żyjemy przecież w czasach eksperymentów genetycznych, prac nad protezami wszczepianymi w ciało, które mają ułatwiać i przedłużać ludziom życie, a także zaciętych sporów politycznych o wpływ efektu globalnego ocieplenia na ziemski klimat. Kino science fiction zawsze wpisuje się swoimi wizjami w atmosferę konkretnej epoki – podsyca lęki, przestrzega przed mroczną stroną postępu. A jednocześnie pociąga scenami malowniczych katastrof.

Jednym z pierwszych obrazów, który przepowiadał zagładę rodzaju ludzkiego, był brytyjski film „Rzeczy, które nadejdą” z 1936 roku. W siłę rosły wówczas systemy totalitarne. Czuć było atmosferę zbliżającej się wojny. W filmie globalny konflikt rozpoczyna się cztery lata później i trwa ponad ćwierć wieku. Ludzkość dziesiątkują epidemie. Społeczeństwa rozpadają się na prymitywne wspólnoty. Wysiłek odbudowy cywilizacji podejmuje grupa naukowców. Przywracają spokój i porządek, m.in. dzięki użyciu specjalnego gazu, który kojąco działa na ludzi. Tworzą dla nich podziemne metropolie. Ale w 2035 roku, gdy ma się odbyć pierwszy lot na Księżyc, wybucha powstanie przeciw nowemu reżimowi. Rebelianci szybko zdobywają poparcie wśród tych, którzy czują się zagrożeni tempem i kierunkiem rozwoju świata...

„Rzeczy, które nadejdą” znakomicie ilustrują schizofreniczny stosunek człowieka do technologii. Z jednej strony jest on pełen podziwu dla osiągnięć nauki. Z drugiej – technofobii. Przewrotnie pokazał to Stanley Kubrick w filmie „2001: Odyseja kosmiczna” z 1968 roku. W jego dziele ludzie zachowują się jak automaty, a jedyną istotą, która odczuwa emocje i strach, jest Hal 9000, superinteligentny sztuczny mózg sterujący statkiem kosmicznym. Dlatego m.in. musi zostać zniszczony przez załogę.

Dwa lata później – po raz pierwszy w kinie – zaczął straszyć komputer. W „Projekcie Forbina” akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Pewien doktor konstruuje supernowoczesną maszynę o nazwie Collossus. Ma on całkowitą kontrolę nad całym amerykańskim arsenałem rakietowym, w tym bronią nuklearną. Nad podobnym projektem o nazwie Guardian pracują Rosjanie i wkrótce oba komputery nawiązują ze sobą kontakt. Co, jak nietrudno się domyślić, grozi tragedią.

[srodtytul]Czas cyborgów[/srodtytul]

Wejście na ekrany „2001: Odysei kosmicznej” i „Projektu Forbina” zapowiadało, że wkrótce opowieści science fiction będą przyciągać widzów wizją nie tylko oplatających Ziemię sieci komputerowych, ale także zamieszkujących ją przedstawicieli sztucznej inteligencji.

Inspiracją dla kina stała się w tym przypadku twórczość amerykańskiego pisarza Philipa K. Dicka, który już w 1953 roku – w opowiadaniu „Druga odmiana” – wspomniał o człekokształtnych robotach. 15 lat później rozwinął ten pomysł w książce „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”. Tym razem była to opowieść o przeciętnym urzędniku odpowiedzialnym za likwidację zbuntowanych maszyn.

Powieść Dicka przeniósł na ekran Ridley Scott, realizując w 1982 roku „Łowcę androidów”. Brytyjski reżyser nakreślił fascynujący, a zarazem upiorny obraz przyszłości. Ludzkość żyje w megalopolis, które zamiast być przyjazne dla mieszkańców, zamieniły się w wielokulturowe śmietniska. W tej scenerii na replikantów (roboty do złudzenia przypominające ludzi) poluje prywatny detektyw Rick Deckard.

Film Scotta wyprzedził swoją epokę. Pokazane przez niego metropolie do złudzenia przypominają dzisiejsze zatłoczone miasta pełne neonów, billboardów i reklam wyświetlanych na elektronicznych ekranach. Był również gęsty od znaczeń. I to go na początku zgubiło.

Producenci byli przerażeni, że Scott nakręcił dramat egzystencjalny, a nie kino akcji. Kazali reżyserowi m.in. dokleić happy end. Bunt replikantów skłaniał do niewesołej refleksji nad moralnymi konsekwencjami tworzenia sztucznych ludzi. Stawiał pytanie, czy można zabijać kogoś, kto, tak jak człowiek, jest obdarzony świadomością istnienia? Ale kończył się zupełnie niepasującą do całości optymistyczną sceną ucieczki Deckarda z urokliwą replikantką. Dopiero po latach – w kolejnych wersjach filmu – Scottowi udało się przywrócić wersję reżyserską.

Nie dopisała również publiczność.

Ludzie nie byli przygotowani na finezyjne rozważania z pogranicza fantastyki naukowej, filozofii, religii i kultury. „Łowca androidów” złapał drugi oddech, gdy wyszedł na kasetach i pojawił się w telewizji. Legendę filmu zbudowali jego najwierniejsi fani.

Wygórowanych ambicji nie miał z pewnością James Cameron, gdy przystępował do nakręcenia pierwszej części „Terminatora” (1984). Podobno wszystko zaczęło się od nocnego koszmaru, w którym ujrzał wyłaniający się z oparów dymu metalowy szkielet. Ten obraz posłużył mu później do stworzenia koncepcji postaci Terminatora, cyborga-zabójcy przysłanego z przyszłości, by zabił matkę chłopca, który za kilkanaście lat ma stanąć na czele ruchu oporu przeciw maszynom.

Film był niskobudżetowym thrillerem science fiction, zrobionym z myślą o miłośnikach gatunku. Ale wkrótce po premierze przeobraził się w popkulturowy fenomen.

Na pewno zadecydował o tym występ Arnolda Schwarzeneggera, który jako robot polujący na ludzi był idealnym ucieleśnieniem złej technologii. Kwadratowa szczęka i potężna muskulatura pomogły mu zbudować rolę pozbawionego uczuć elektronicznego mordercy.

Pesymistyczny obraz Camerona trafił w swój czas. Amerykę pierwszej połowy lat 80. dotknął kryzys gospodarczy. Ponadto nad światem unosiło się widmo konfrontacji Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim. Amerykanie pracowali nad programem rakietowym „Gwiezdne wojny”. Prezydent Ronald Reagan publicznie nazwał ZSRR imperium zła.

Tymczasem w filmie pojawia się SkyNet, wojskowy system obrony zaprojektowany z myślą o ochronie ludzkości. Jednak gdy zdobywa samoświadomość, obraca się przeciw swoim twórcom i planuje eksterminacje ludzkości. W ten sposób „Terminator” odwoływał się do powszechnego lęku przed atomową konfrontacją Zachodu ze Wschodem, pokazując, jak będzie wyglądał świat po nuklearnej katastrofie.

[srodtytul]Iluzja egzystencji[/srodtytul]

Spektakularne sceny destrukcji są esencją apokaliptycznego kina science fiction. Ale równie ważna jest w nich wizja świata po zagładzie. Kataklizm powoduje bowiem, że ludzie zaczynają się jednoczyć. Bezradność zastępuje przekonanie, że razem można pokonać zagrożenie.

Pierwsze trzy części „Terminatora” są pod tym względem szczególne. Z jednej strony koncentrują się na losach Johna Connora – chłopca, a później mężczyzny – który podejmuje walkę z cyborgami. Z drugiej pokazują samą ewolucję maszyn ku człowieczeństwu. Terminator najpierw zabija z zimną krwią, ale w kolejnych odsłonach cyklu nabiera ludzkich cech. Broni cywilizacji przed eksterminacją ze strony SkyNetu. Skąd ta zmiana?

Kino oswaja widzów z przyszłością. Na dużym ekranie to, co nadejdzie, staje się oszałamiającym spektaklem, wspartym zapierającymi dech efektami. Atrakcyjna forma kryje w sobie przewartościowanie dotyczące egzystencji człowieka. Filmy science fiction coraz częściej przekonują, że w istnieniu naszego gatunku nie ma nic wyjątkowego. Skoro za kilka lub kilkaset lat po Ziemi będą chodzić samodzielnie myślące roboty, stanowiące połączenie biologicznej tkanki, elektroniki i metalu, to znaczy, że granica między ludźmi a maszynami uległa zatarciu. Jedni od drugich niewiele się różnią.

Nic zatem dziwnego, że w najnowszej, czwartej części „Terminator: Ocalenie” John Connor nie będzie walczył z wojskami SkyNetu sam. Spotka na swojej drodze Marcusa Wrighta, który jest... Więcej nie zdradzę, by nie zepsuć efektu zaskoczenia.

Posępna wizja człowieczeństwa zaprezentowana w filmie nie przebije jednak tego, co wymyślili bracia Wachowscy w trylogii „Matrix” (1999 – 2003). Nie dość, że światem rządzą u nich maszyny, to na dodatek życie każdego z nas okazuje się iluzją wykreowaną za pomocą programu komputerowego.

Na szczęście w kinie science fiction zawsze znajdzie się heroiczny bohater, który natchnie ludzi do działania, by przezwyciężyć groźne fatum. U Wachowskich kimś takim był Neo grany przez Keanu Reevesa. W „Terminatorze: Ocaleniu” dzielnym Johnem Connorem jest Christian Bale. Facet, który z powodzeniem wcielał się już w Batmana, musi się przecież znać na robocie. Dla niego bycie obrońcą ludzkości to czysta przyjemność. Jak dobrze, że chronią nas gwiazdorzy Hollywoodu.

Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy