Oznacza to, że rynek pracy naszych zachodnich sąsiadów pozostanie zamknięty do 30 kwietnia 2011 roku. Do opornych oprócz Niemiec należą jeszcze: Austria, Dania i Belgia. Do końca kwietnia tego roku muszą one zdecydować, czy otwierają rynek pracy dla nowych państw UE (z wyjątkiem Bułgarii i Rumunii), czy też zamykają na kolejne — ostatnie już — dwa lata. Tym razem muszą podać uzasadnienie, czyli przedstawić faktyczne lub oczekiwane szkody gospodarcze, które mogą powstać w wyniku napływu pracowników z nowych państw UE.
— Miejsca pracy są teraz zagrożone — argumentuje minister Scholz. — To nie jest czas na szybkie otwieranie naszego rynku pracy dla wszystkich pracowników z nowych krajów Unii — dodaje. W styczniu bez pracy w Niemczech pozostawało prawie 3,5 mln osób.
Od 2004 roku mieszkańcy nowych państw Unii wpuszczani są na rynki pracy kolejnych starych państw członkowskich. Na początku restrykcje zniosły tylko Wielka Brytania, Irlandia i Szwecja, z czasem dołączyło do nich kolejnych osiem krajów. W listopadzie Komisja Europejska zachęcała i zapewniała opornych, że nie ma się czego bać: skutki są tylko pozytywne. Z jej raportu wynikało, że najczęściej za chlebem jeżdżą na Zachód Litwini – jest ich tam 3,1 proc. Z Polski czasowo za granicą, w innych państwach UE, przebywało na jesieni 2 proc. obywateli. Bardziej mobilni od nas są jeszcze Cypryjczycy i Rumunii.
— Otwieranie rynków pracy w innych krajach Unii ma dla Polski dobre i złe strony — mówi „Rz” Stanisław Gomułka , były wiceminister finansów i główny ekonomista BCC. Zwraca uwagę, że powoduje to odpływ bardziej przedsiębiorczych i lepiej wykształconych Polaków, na czym korzystają kraje w których podejmują oni pracę.
— Z drugiej strony jednak otwarcie rynku pracy w dobie recesji pozwala tym ludziom znaleźć pracę której tu w kraju może dla nich już nie być — wyjaśnia ekonomista BCC.