Porażką zakończył się prowadzony przez firmę M10, a trwający ponad trzy lata, projekt budowy tzw. automatów inwestycyjnych, które miały zarabiać na mikrowahaniach kursów różnej klasy instrumentów finansowych (głównie pochodnych). Na najbardziej dojrzałych giełdach światowych, m.in. nowojorskiej, tego typu maszyny odpowiadają już za ponad połowę obrotów.
Pochodząca ze Zduńskiej Woli i zatrudniająca kilka osób firma chciała zbudować portfolio (ok. 20–30) automatów inwestycyjnych, które chciała sprzedawać klientom zewnętrznym, przede wszystkim brokerom pragnącym uatrakcyjnić swoją ofertę dla klientów. Inwestycja pochłonęła kilka milionów złotych, m.in. pieniądze zebrane od inwestorów z rynku kapitałowego. M10 jest od dwóch lat notowane na NewConnect.
M10 zdołało stworzyć kilka prototypów i w zeszłym roku zaczęło testować je, inwestując na własny rachunek, głównie w instrumenty pochodne na indeksy, towary, metale i waluty. W kilka miesięcy spółka straciła jednak w ten sposób kilkaset tysięcy złotych. Na koniec grudnia miała na kontach 108 tys. zł wobec 712 tys. rok wcześniej. Strata netto w 2013 r. wyniosła 0,47 mln zł.
M10 nigdy nie było rentowne, choć w dokumencie informacyjnym obiecywało, że już od 2012 r. zacznie generować zyski. Skumulowane straty sprawiły, że na początku lutego br. akcjonariusze musieli na nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu decydować o dalszym istnieniu spółki.
– Uznaliśmy, że w obecnej formule i bez wsparcia kapitałowego M10 nie ma racji bytu – oznajmia Wojciech Przyłęcki, przewodniczący rady nadzorczej spółki. Szacuje, że potrzebowałaby ona jeszcze 3–4 mln zł, żeby dojść do fazy komercjalizacji automatów.