Zgodnie z rządowym projektem już od października tego roku potężny porsche cayenne hybrid zostanie zakwalifikowany do klasy B w planowanej hierarchii energetycznej, natomiast mała toyota aygo do klasy D, a więc dwa szczeble niżej. Przy tym cayenne emituje
193 g CO2/km, podczas gdy aygo zaledwie 106 g/km.
To największy paradoks wprowadzanej w Niemczech klasyfikacji samochodów. Mają zostać zaopatrzone w kolorowe etykiety, podobnie jak lodówki czy pralki, informujące użytkowników o sprawności energetycznej produktów niemieckiego przemysłu samochodowego. Jednak najważniejszym miernikiem klasyfikacji ma być stosunek emisji CO2 do ciężaru auta. – Ta relacja jest brana pod uwagę także w projektach klasyfikacji opracowywanych przez UE, ale nie w tak dużym stopniu jak w Niemczech – twierdzi ekspert Gerd Lottsiepen z Niemieckiego Klubu Transportu (VCD).
80 procent luksusowych aut z dużymi silnikami produkują niemieckie firmy
Przy takim podejściu wielkie niemieckie samochody wypadają znacznie lepiej niż produkty konkurencji. Wprawdzie planowana klasyfikacja ma obowiązywać jedynie w Niemczech, ale tajemnicą poliszynela jest, że tamtejsi producenci mają nadzieję, iż ich znaki energetyczne będą brane pod uwagę przy decyzjach kupna niemieckich aut na świecie. Zdaniem Lottsiepena jest to mydlenie oczu graniczące z celowym wprowadzaniem konsumentów w błąd. – Klient musi wiedzieć, jak sprawne jest jego auto – przekonuje Sandra Kurant ze Stowarzyszenie Niemieckiego Przemysłu Samochodowego (VDA) wspierającego pomysł rządu. Przypomina, że prócz kolorowych etykiet informujących o sprawności niemieckich samochodów nadal będą dostępne informacje o bezwzględnej emisji CO2.