Tak było nawet lepiej, im mniej było do końca wiadomo, kim jest mieszczanin, tym łatwiej kompletowało się katalog jego grzechów, rozpisywało o mieszczańskiej wsobności, hipokryzji i zacofaniu. Mieszczaństwo trwało w zawieszeniu, na zasadzie „już i jeszcze nie"; już nie arystokracja, jeszcze nie inteligencja. Już nie przeszłość, ale też jeszcze nie przyszłość. Zdezorientowana teraźniejszość, klasowe i społeczne nie wiadomo co. Jeden z wielu zachodnich wynalazków, które w Polsce nie znalazły zastosowania.
Wybory samorządowe, zwłaszcza w dużych miastach, przebiegają w cieniu tej pustki. Raz na cztery lata mieszkańcy uświadamiają sobie swoje miasto, tak jak chory nabiera świadomości swojego ciała. Ustalony bieg spraw przestaje być już tak do końca oczywisty. Pojawia się myśl, że czegoś ważnego tu jednak brakuje. Obwodnicy? Chodników? Czystego powietrza? Jak choremu brakuje zdrowia, tak miasto cierpi na brak atmosfery. Tego trudno uchwytnego, niewidzialnego naddatku, dla którego powstało, w poszukiwaniu którego pęczniało w kolejne dzielnice i osiedla. Naddatku, który stworzyć może tylko mieszczaństwo.
Jedną z największych pomyłek polskiej transformacji był pomysł zastąpienia mieszczaństwa klasą średnią. Pod pozornym podobieństwem tych dwóch warstw ukrywa się ich rzeczywiste przeciwieństwo. Mieszczaństwo patrzyło na siebie wyłącznie swoimi oczami. Swoboda, szacunek do samego siebie, które w ten sposób zdobywało, nie ma nic wspólnego z napięciem i nerwowością, w których żyje członek klasy średniej. Niekończącym się nadrabianiem dystansu – straconego do tych, którzy są nad nim, czy zyskanego nad tymi, których udało mu się przegonić. Klasa średnia nie chodzi do teatru, muzeum czy filharmonii, tylko kumuluje kapitał kulturowy. Kolekcjonuje domową bibliotekę jak gablotę z trofeami, którymi może się pochwalić. Wszystko, co robi, dzieje się w określonym celu. Nie interesuje jej atmosfera, w której żyje, tylko status, który udało się jej wywalczyć. W pogoni za nim ucieka z prawdziwego miasta do strzeżonych osiedli czy domu za miastem.
Wielka szkoda, że w Warszawie nie dojdzie jednak do drugiej tury. Miałem nadzieję, że zewrą się w niej nie tyle Patryk Jaki i Rafał Trzaskowski, ile dwa główne składniki tożsamości klasy średniej – plebejskość i snobizm. Fascynujące było obserwować, jak bardzo jeden potrzebuje drugiego, jak walką maskują wstydliwe dla obu podobieństwo. Druga tura odbędzie się za to – jak zwykle – w Krakowie. I jak zwykle zwycięży w niej najprawdopodobniej ten, który jest chodzącym uosobieniem mieszczańskiej tęsknoty tego miasta. Z jego profesorskim tytułem, brodą, wyrazem twarzy i krakowską flegmą nie poradził sobie jeszcze żaden z kontrkandydatów. W pojedynku na krakowskość pokonałby pewnie hejnał z wieży mariackiej. Jednocześnie nikt lepiej niż ten były członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z Sosnowca nie reprezentuje przepaści, która dzieli mieszczańską atmosferę od tęsknoty za nią.
Miasto jest jedynym miejscem, które może być jednocześnie przeludnione, zakorkowane i puste. Co kilka dni mogą się w nim odbywać festiwale i koncerty, co w niczym nie zmieni faktu, że pozostanie kulturalną pustynią. Wystarczy, że zabraknie swobodnej celebracji codzienności, bezinteresownego udziału w wielkim cywilizacyjnym współsprawstwie, jakim jest miasto. Atmosfery, która dla Europy była powietrzem zapewniającym życie jej literaturze, muzyce i malarstwu. Wystarczy, że zabraknie mieszczaństwa. Jedynej warstwy, na której miasto dobrze leży.