Dąbrowska: Kampanijne ostatki niewiele już zmienią
Jednocześnie warto odnotować coraz większe otwieranie się PO na lewicę, czego symbolem jest nie tylko dołączenie do Koalicji Obywatelskiej Barbary Nowackiej, ale i sposób prowadzenia kampanii wyborczej przez Rafała Trzaskowskiego, który pozycjonuje się jako polityk centrolewicowy (widać to najbardziej w jego gotowości do uczestnictwa w Paradzie Równości – czego Hanna Gronkiewicz-Waltz nigdy nie robiła). Jeśli SLD osiągnie przeciętny lub słaby wynik 21 października, a hipotetyczna partia Roberta Biedronia okaże się bytem głównie medialnym, przed wyborami parlamentarnymi w 2019 roku lewica (z wyjątkiem takich kontestatorów całego systemu jak Razem) może mieć do wyboru: być (w koalicji wyborczej z PO), albo nie być. Sygnały wysyłane przez PO w tej kampanii mają zapewne pomóc działaczom lewicy w zdecydowaniu się na to pierwsze rozwiązanie.
W scenariuszu, w którym PO staje się wielkim centrolewicowym blokiem, na wzór np. amerykańskiej Partii Demokratycznej, problemem pozostaje fakt, iż Platforma nadal walczy też o prawicowy elektorat. A konkretnie o ten, dla którego obecne PiS jest ugrupowaniem zbyt radykalnym, a może raczej – zbyt jednowymiarowym. W PiS są bowiem ośrodki walki o władzę (zakon PC, środowisko Zbigniewa Ziobry, teraz zaplecze buduje Mateusz Morawiecki), ale nie ma skrzydeł, które – w ramach prawicowego paradygmatu – przedstawiałyby jednak różne propozycje realizacji celów stawianych sobie przez partie. W przeszłości w PiS byli tacy politycy jak Radosław Sikorski, Paweł Zalewski, Paweł Kowal, Paweł Poncyljusz, Kazimierz M. Ujazdowski, Marek Migalski i wielu innych, którzy dawali nadzieję, że PiS – trzymając się amerykańskiego porównania – stanie się polską Partią Republikańską. Jednak styl przywództwa wprowadzony przez Jarosława Kaczyńskiego wykluczał istnienie w partii zbyt niezależnych ośrodków. W efekcie PiS, w jego dzisiejszym radykalizmie, trzeba brać z dobrodziejstwem inwentarza. Wyborca nie może liczyć na to, że głosując np. na PiS-owskiego „liberała” doprowadzi do zmiany kierunku, w którym podąża partia – bo kierunek i tak wyznaczy Kaczyński.
Nie jest wykluczone, że sam Kaczyński widzi ten problem – i stąd być może wzmocnienie Mateusza Morawieckiego teką premiera. Morawiecki stwarza bowiem nadzieję stworzenia środowiska „liberalizującego” PiS. Ale dopóki zwornikiem PiS-owskiego systemu będzie Kaczyński, w nową twarz PiS wyborca centroprawicowy, który dziś nie popiera PiS, nie uwierzy, bo doświadczenie uczy go, że i tak na końcu to Kaczyński rozda karty. A – zwłaszcza po obecnej kadencji Sejmu – Kaczyński będzie postrzegany raczej jako symbol prawicowego radykalizmu, a nie działania z konserwatywnym namysłem.
Gdyby jednak PiS przetrwał odejście prezesa Kaczyńskiego, zwiększając jednocześnie różnorodność swojej oferty dla prawicy, wówczas PO mogłaby dokończyć zwrot w lewo, rozstając się z tymi, pozostającymi w niej działaczami, którzy dziś np. głosują przeciwko liberalizacji ustawy aborcyjnej i stanowią obciążenie w relacjach z formacjami lewicowymi. W takiej sytuacji system partyjny w Polsce mógłby się domknąć – na scenie pozostałyby blok tworzony przez PO, blok tworzony przez PiS, PSL jako partia obrotowo-koalicyjna oraz być może jakiś przedstawiciel ruchów antysystemowych (Kukiz, Razem). Tegoroczna kampania wyborcza wskazuje, że właśnie ku takiemu modelowi zmierzamy.
I to, w czasach wstrząsów jakie przechodzi polska demokracja, jest dobra wiadomość. Bo stabilny system partyjny niewątpliwie demokrację wzmacnia. A rozszerzenie bazy partii w naturalny sposób zmniejsza jej radykalizm. Paradoksalnie bowiem, po trzech latach rządów partii określającej się jako konserwatywna, Polsce przydałoby się trochę konserwatywnej powściągliwości w miejsce permanentnej rewolucji.