Kiedy Zygmunt Anczok zakończył reprezentacyjną karierę, Musiał zajął jego miejsce na lewej obronie.
Grał przeciw Anglii w Chorzowie i na Wembley, gdzie po starciu z nim Martin Peters upadł, a sędzia podyktował przeciw Polakom rzut karny. Musiał zarzekał się, że ledwo Anglika dotknął, i było w tym wiele racji. Nawet kiedy faulował, robił to z wdziękiem. Nie zapisał się w historii polskiej piłki jako brutal.
W jedenastce na mistrzostwa świata w RFN miał już niepodważalną pozycję. Sukces to w dużym stopniu jego zasługa. Akcja, po której w meczu z Włochami Kazimierz Deyna strzelił jedną z najpiękniejszych bramek, zaczęła się właśnie od niego. Składała się z trzech podań i trwała 14 sekund. Tak wtedy grali Polacy.
Ale po trzech zwycięstwach piłkarze, jak to piłkarze, musieli się wyluzować. Kazimierz Górski pozwolił im wyjść na miasto, lecz kilku zapomniało zegarków. Kiedy zorientowali się, że trener siedzi przy hotelowej recepcji, niektórzy weszli przez okno. Musiał wszedł drzwiami, co źle się dla niego skończyło. Górski dobrze ich rozumiał, ale tym razem nie wytrzymał. A może tylko urządził spektakl. Zażądał wyrzucenia Musiała z kadry i odesłania go do domu. Na wszystkich padł blady strach i o to trenerowi chodziło. Widział, że towarzystwo zaczyna się rozłazić, więc miał okazję do przywołania graczy do porządku.
Ostatecznie skończyło się na karze jednego meczu dla Musiała. To był zawodnik zbyt ważny, żeby się go pozbywać, bo nie tylko dobrze grał, ale też tworzył dobrą atmosferę i wszyscy go lubili. Poza tym miał poczucie solidarności z kolegami, liczył się honor. Kiedy w pucharowym meczu Wisły z Molenbeek Belg sfaulował bramkarza Stanisława Goneta, Musiał sam wymierzył sprawiedliwość i z czerwoną kartką wyleciał z boiska. Nie mógł patrzeć, kiedy przyjaciel cierpi. Grał zwykle z opuszczonymi getrami i bez ochraniaczy, żeby skrzydłowi wiedzieli, że się ich nie boi.