To nie był fajny ksiądz. Zbyt chorowity, żeby tryskać entuzjazmem i energią do działania, a na zbliżenie się do parafian nie pozwalała mu wrodzona nieśmiałość. Raz jeden ją przełamał, próbując pomóc małej dziewczynce; wzbudził przy tym podejrzenia, które dzisiaj skończyłyby się pewnie linczem. Syn pijaka, podejrzewany o to, że skłonności ojca odziedziczył w genach. Ostatniego namaszczenia udzielił mu były ksiądz, więc trudno stwierdzić, czy było w ogóle ważne. Wszystko nie tak, gdziekolwiek się obejrzeć, tam ruina. Ale to jego pamiętnikiem, „Pamiętnikiem wiejskiego proboszcza", George Bernanos mówił na początku XX wieku do Francuzów: na takich skałach, a raczej zwykłych, polnych kamieniach, stoi Kościół. Bo dawcy pokoju sami muszą cierpieć.
Cierpienie uszlachetnia, ale raczej nie instytucje. Na tym polega francuska lekcja, której nie odrobił jeszcze polski katolicyzm. Bo nie patrzy wystarczająco głęboko w przeszłość, zatrzymuje się na XX wieku. Widzi nad Sekwaną puste albo zamienione w restauracje kościoły i feministki ciskające w kardynałów prezerwatywami. Tendencje i zjawiska, na które nie ma wpływu, przed którymi można się tylko dłużej lub krócej bronić. Umierać, ale powoli.
To XIX wiek francuskiego katolicyzmu jest tym, w którym mógłby się przejrzeć dzisiejszy polski Kościół. Wiek, w którym pamięć cierpienia napędzała do szukania siły, rozszerzania wpływów i budowania pozycji. Katolicyzmu, który odrobił nauczkę rewolucji, stając się równoległą do państwowej strukturą władzy.
Czerwone i czarne, różne kolory, które wypełniają te same kontury. Podobna logika działania – przetrwania instytucji i kariery w jej ramach. Triumf karierowicza i klęska sumienia. „Czerwone i czarne" – mundur i sutanna, państwo i Kościół. Najsłynniejsza książka Stendhala w połowie XIX wieku trafiła na indeks ksiąg zakazanych. Logika instytucji jest podobna, kiedy doświadcza cierpienia i kiedy poddawana jest krytyce. Jednemu i drugiemu trzeba za wszelką cenę zapobiec na przyszłość. Nawet jeżeli w dalszej perspektywie oznacza to jej śmierć; oby tylko nie przyszła za wcześnie. Najlepiej za kadencji naszych następców.
Książki Bernanosa i jego rodaków, Mauriaca czy Claudela, pojawiły się w Polsce w najgorszym możliwym momencie, na przełomie lat 40. i 50. poprzedniego wieku, w epoce walki i cierpienia polskiego Kościoła. To nie był jeszcze ich czas, dylematy, o których opowiadały, wyglądały abstrakcyjnie i niepoważnie z perspektywy więziennych cel i pokojów przesłuchań. Pewnie właśnie dlatego władze zgodziły się na ich wydrukowanie, rachunek sumienia katolicyzmu walczącego o społeczną pozycję i instytucjonalną siłę idealnie komponował się z melodią walki z Kościołem. Walki czerwonego z czarnym na śmierć i życie, a nie ich upodabniania się do siebie nawzajem.