Sprawę nagłośniła Cheda Saratowa, członkini rady ds. praw człowieka działającej przy administracji przywódcy Czeczenii Ramzana Kadyrowa. Cytowana przez wpływowy dziennik „Kommiersant" apeluje do władz, by pomogły kobietom, które mężowie wywieźli na tereny kontrolowane niegdyś przez tak zwane Państwo Islamskie (ISIS).
Jak twierdzi, w tym roku Rosja nie ściągnęła żadnej kobiety z Syrii. Mówi, że obecnie jedynie w prowincji Idlib (częściowo kontrolowanej przez rebeliantów) na powrót do Rosji czeka 7 tys. rosyjskich wdów. Prawdopodobnie trafiły tam z innych regionów Syrii kontrolowanych wcześniej przez ISIS, którego niedobitki pozostały jedynie na pustyni na wschodzie kraju.
Ponad połowa przebywających tam kobiet pochodzi z Kaukazu Północnego, m.in. z Czeczenii. Reszta z innych muzułmańskich regionów Rosji – Tatarstanu, Buriacji czy Baszkirii.
Saratowa twierdzi, że każda kobieta ma 4–5 dzieci. Jej zdaniem Rosjanki w Idlibie mają obecnie jedno wyjście. Muszą zapłacić 2 tys. euro przewodnikowi, który pomoże im przedostać się na tereny kontrolowane przez Kurdów i czekać, aż rosyjska władza ściągną je stamtąd. Problem polega na tym, że niektóre już to zrobiły, ale Moskwa nie śpieszy się wysyłać po nich samoloty.
– Nikt w Rosji dokładnie nie wie, ilu obywateli pojechało walczyć po stronie tzw. Państwa Islamskiego. Dzisiaj już nie mają co tam robić. Powrócić nie jest tak łatwo, ale część już wróciła. Wracają też do krajów Azji Środkowej, w tym Kazachstanu i Kirgizji. Motywacje były różne, w tym również materialne. Większość pojechała jednak walczyć z powodów ideologicznych – mówi „Rzeczpospolitej" prof. Aleksiej Małaszenko, specjalista ds. islamu z moskiewskiego Centrum Carnegie.