Już w kampanii wyborczej Prawo i Sprawiedliwość zapowiadało gruntowną reformę wymiaru sprawiedliwości. Wybory wygrało, więc reforma to sprawa przesądzona. Argument jest. Polskie sądy nie są sprawne. Potwierdzają to statystyki, a z liczbami trudno dyskutować. Problem w tym, że polskie sądownictwo jest reformowane od wielu lat. Efekty są raczej opłakane. Nie zraża to jednak kolejnych reformatorów.

Z jednej strony to dobrze. Skoro sądy pracują źle, to trzeba je naprawić. Z czystym sumieniem można by, tak jak planuje Ministerstwo Sprawiedliwości, zabrać z sądów rejonowych wszystkie sprawy o wykroczenia i przekazać je sędziom pokoju. Do załatwienia sprawy kierowcy, który odmówił przyjęcia mandatu, a wykroczenie udokumentowane jest zdjęciem i wydrukiem z fotoradru, nie potrzeba trzech lat aplikacji i stażu. Wystarczy wiedza prawnicza i dyplom ukończenia prawa. W ten sposób można wyprowadzić z sądów 600 tys. spraw. Pomysł wart rozważenia, choć malkontenci już oponują, że to powrót do poprzedniej epoki – kolegiów do spraw wykroczeń. Obojętne, jak się one komu kojarzą, nie można im odmówić sprawności. A więc tego, czego dziś sądom brakuje.

Reforma ma też jednak minusy. Podsumowując doświadczenia ostatnich lat, śmiało można stwierdzić, że każdy kolejny reformator chce zrobić dużo więcej od poprzednika. I tu chyba jest pies pogrzebany. Zanim coś się zlikwiduje, trzeba przeanalizować, jak zadziała to, co powstanie. Takie analizy wymagają czasu. Rząd, który przejmuje władzę, musi się liczyć z tym, że ma go niedużo. Woli więc robić coś, co widać, niż analizować, bo tego nie widać. A jak tu wygrać następne wybory, kiedy ma się jedynie formularze ze statystykami i syntetyczne wnioski? Trzeba więc reformować. Koło się zamyka. I kto na tym cierpi? Nie politycy, tylko zwykli obywatele. Reformujmy więc z myślą o nich i dla nich, a nie dla politycznego wyniku.