Obserwuję pracę nad reformą przywracającą polityczny model prokuratury, na której czele stoi minister sprawiedliwości, z mieszanymi uczuciami.
W 2009 r., kiedy zmieniano ustrój prokuratury, a następnie pierwszym niezależnym prokuratorem generalnym został Andrzej Seremet, przyjąłem to z entuzjazmem i nadzieją. Po latach instrumentalnego traktowania prokuratury przez większość rządzących ekip rodziła się nadzieja, że może w końcu coś się zmieni. Model, ludzie, a charaktery niektórych śledczych nie będą już tak łatwo wystawiane na pokusy czy lęk, za którym stoi intuicyjna uczynność wobec władzy. Bo ten rodzaj słabości wydawał mi się zawsze najbardziej destrukcyjny.
Cieszyło mnie również, że na czele prokuratury stanął sędzia, który – jak mi się wydawało – wprowadzi do prokuratury standardy bliskie wymiarowi sprawiedliwości.
Dziś widzę, że było to wyobrażenie trochę naiwne i życzeniowe. Nie da się bowiem zamknąć prokuratury pod apolitycznym kloszem ze względu na jej rolę w państwie. Generalnie ma realizować politykę karną kreśloną przez rząd. Ustawodawca nigdy nie pozwoli sobie, aby prokuratura znalazła się poza kontrolą władzy. Muszą istnieć haczyki i sznurki, za które można pociągać w odpowiedniej chwili. Odrębną kwestią jest, jak są one wykorzystywane przez osoby mające władzę: jako narzędzie do kształtowania polityki karnej czy też jako oręż polityczny. Długoletnie przyzwyczajenia i historia prokuratury sprzed 1989 r. wyraźnie wskazują, co im w tym myśleniu było i jest bliższe.
Andrzej Seremet miał trudny start. Początek jego kadencji zbiegł się z katastrofą smoleńską i trudnym, politycznym śledztwem, które przez całą kadencję było dla polityków i opinii publicznej punktem odniesienia w ocenie niezależnego prokuratora generalnego. Ocenie, która nie mogła być pozytywna, mimo że Seremet w tej sprawie zawinił niewiele, a prokuratorzy bez politycznego wsparcia rządu nie mieli szans z obstrukcyjnie nastawioną rosyjską administracją.