Awantura wokół ewentualnego zaostrzenia przepisów aborcyjnych po raz kolejny udowodniła, że Polacy nie potrafią ze sobą rozmawiać. Zamiast spokojnego dialogu i wyważonej dyskusji, w której pojawia się jakaś argumentacja, sięgamy po szable, cepy i okładamy się po głowach. Prowadzi to wyłącznie do zaostrzenia sporu. Każdy okopuje się na swoich pozycjach i jest przekonany o tym, że jedynie on ma rację.
Proces, którego jesteśmy świadkami, nie dotyczy wyłącznie aborcji. Tak jest przecież także ze sporem o Trybunał Konstytucyjny, kwestią obsady stanowisk w mediach publicznych itp. I co tu kryć, ciągnie się nieprzerwanie od ponad dekady. Jedną z głównych ról odgrywają tu silnie podzielone media, które operując półprawdami, a czasem także dopuszczając się manipulacji, powodują polaryzację społeczeństwa.
Dyskusja o zmianach w przepisach antyaborcyjnych jest na razie teoretyczna. Jak zauważyła kilka dni temu premier Beata Szydło, ani rząd, ani parlament nie pracują nad ich nowelizacją. Jednak temperatura sporu jest niezwykła. Dowodem manifestacje feministek czy prowokacyjne wyjście z mszy kilku kobiet.
W powszechnym odbiorze zmian w prawie, czyli naruszenia tzw. kompromisu z roku 1993, chcą PiS oraz Kościół. Dowodem na to mają być wypowiedzi Beaty Szydło oraz Jarosława Kaczyńskiego, a także stanowisko episkopatu w sprawie ochrony życia poczętego. Tyle tylko, że taka narracja ma niewiele wspólnego z prawdą.
Po pierwsze, projekt ustawy całkowicie zabraniający w Polsce aborcji złożyły organizacje pozarządowe. Nad projektem nikt nie pracuje, bo trzeba pod nim zebrać co najmniej 100 tys. podpisów. A to zajmie minimum trzy miesiące. Jeśli ustawa pojawi się w Sejmie, będzie jesień.