Zbigniew Lewicki: Zmęczony jak kandydat Trump

Niewykluczone, że Trump zaskoczy wszystkich i nie przyjmie nominacji swojej partii – pisze amerykanista.

Aktualizacja: 26.07.2020 21:30 Publikacja: 26.07.2020 17:57

Zbigniew Lewicki: Zmęczony jak kandydat Trump

Foto: AFP

17 sierpnia rozpocznie się konwencja wyborcza Partii Demokratycznej, a tydzień później swojego kandydata wybierze Partia Republikańska. Zakładając, że szalejąca w USA pandemia koronawirusa nie zmieni tych planów, wyniki obu konwencji zdają się przesądzone. Demokraci namaszczą Joe Bidena, republikanie natomiast zatwierdzą Donalda Trumpa.

Czy jednak na pewno? Nie ma podstaw wątpić w decyzję Partii Demokratycznej, natomiast trudno przewidzieć, czym zakończy się konwencja republikanów.

Makijaż na zmęczenie

Trump został w 2016 r. wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych w demokratycznych i uczciwych wyborach. Obiecał przywrócić Ameryce globalną wielkość oraz sprawić, że jej gospodarka odzyska wigor. Konsekwentnie starał się dotrzymywać tych obietnic. Wykaz jego osiągnięć zarówno w polityce zagranicznej, jak i wewnętrznej jest imponujący. Kwitnąca, przynajmniej do marca 2020 r., gospodarka, wyjątkowo niska stopa bezrobocia, zmiana niekorzystnych dla USA postanowień traktatu NAFTA, ograniczenie nielegalnej imigracji, a także zerwanie korzystnej tylko dla Iranu umowy JCPOA, rozpoczęcie dialogu z nieobliczalnym reżimem Korei Północnej, decydujące osłabienie ISIS, wymuszenie na bogatych członkach NATO większego udziału w kosztach sojuszu, a ostatnio powstrzymanie ekspansji Gazpromu na Europę i szpiegowskich starań Huawei. Listę tę można kontynuować.

W powojennej historii USA tylko dwaj prezydenci wykazali tak intensywną aktywność: Harry Truman i Lyndon Johnson. Truman sformułował kluczową dla okresu zimnej wojny doktrynę swego imienia, uruchomił podstawowy dla powojennej Europy plan Marshalla i stworzył NATO. Dokonał tego wszystkiego, choć był nieznającym świata prowincjonalnym, niewykształconym właścicielem sklepu z pasmanterią. Z kolei Lyndon Johnson, brutalny polityk z rasistowskiego Południa, przeprowadził rewolucyjne zmiany w amerykańskiej polityce wewnętrznej: doprowadził do uchwalenia desegregacyjnej ustawy o prawach obywatelskich z 1964 r., ustanowił nieodpłatną pomoc medyczną dla emerytów i biedaków, zwielokrotnił wydatki na edukację i szkolnictwo wyższe.

A przecież i Truman, i Johnson zrezygnowali z ubiegania się o kolejną kadencję, wyczerpani już to atakami lewicowych związków zawodowych, już to podtrzymywanym przez Moskwę buntem młodych Amerykanów – przy czym miało to miejsce w epoce prasowej czy telewizyjnej, bez internetowych hejterów i organizowanych w mediach społecznościowych seansów nienawiści.

Donald Trump jest prezydentem niekonwencjonalnym, za co płaci niezwykłą cenę. Od czterech lat jest dzień w dzień atakowany, obrażany i upokarzany przez liberalne kręgi opiniotwórcze, gotowe oskarżać go o najgorsze intencje bez względu na to, czy Trump coś zrobił, czy też czegoś nie zrobił. Żaden inny polityk nie był dotychczas obiektem tak bezwzględnej i uporczywej kampanii nienawiści.

Obecna przewaga procentowa Joe Bidena nie przesądza o wyniku listopadowych wyborów. Michael Dukakis jeszcze wyraźniej prowadził z George'em Bushem, Al Gore i John Kerry z George'em W. Bushem, Hillary Clinton z Trumpem. Ale porażki z Bidenem nie można już wykluczyć, co szczególnie mocno upokorzyłoby pogardzającego nim Trumpa. Nie można, gdyż prezydent jest fizycznie wyczerpany, pozbawiony dawnej dynamiki i nieskutecznie kryje przemęczenie pokładami makijażu, co było aż nadto widoczne w trakcie spotkania z prezydentem Andrzejem Dudą.

Ciężka orka wyborcza

Mało kto przy tym zdaje sobie sprawę z fizycznych trudów dwumiesięcznej amerykańskiej kampanii wyborczej. Najlepiej opisał to znamienity polityk z połowy XX w. Adlai Stevenson, który dwa razy przegrał wybory prezydenckie:

„Codziennie o 8 rano musisz wstać szczęśliwy oraz promieniujący mądrością i dobrym samopoczuciem, by zdążyć na urocze i poważne spotkanie śniadaniowe, uścisnąć setki, a często tysiące dłoni, wygłosić w ciągu dnia szereg inspirujących i wartych dostrzeżenia przez prasę wystąpień, naradzając się z przywódcami politycznymi po drodze, a ze swoimi doradcami cały czas, pisać przy każdej okazji, myśleć, jeśli możesz, przeczytać pocztę i gazety, porozmawiać przez telefon, porozmawiać z każdym, dyktować, przyjmować delegacje, jeść z godnością i dyskretnie, jeździć po ulicach kolejnych miast na tylnych siedzeniach otwartych samochodów, uśmiechając się aż usta wyschną od wiatru, machając ręką, aż krew z niej odpłynie, a następnie wkraczać wesoły, pewny siebie, przywódczy do wielkich dudniących sal, ogolony i ucharakteryzowany dla telewizji, w koszuli i krawacie we właściwych kolorach, z rękopisem tak zaplamionym resztkami kurczaka i pokrytym poczynionymi w ostatniej chwili notatkami, że nie mógłbyś go odczytać, nawet gdyby cię nie oślepiał reflektor i gdyby fotografowie nie strzelali ci w oczy za każdym razem, gdy na nich spojrzysz. I teraz musisz już tylko wygłosić wiekopomne przemówienie, przedrzeć się z poranionymi dłońmi przez napierający tłum, rozdając kilkadziesiąt autografów i nie gniotąc przy tym garnituru, i wrócić do hotelu – akurat na czas, żeby spotkać się z kilkoma ważnymi osobistościami".

Jeśli nie on, to kto?

Czy Donalda Trumpa na to raz jeszcze stać i czy zechce zaryzykować, że ten ogromny wysiłek okaże się próżny i zakończy się oddaniem Białego Domu komuś tak niecharyzmatycznemu jak Biden? Czy aktywiści Partii Republikańskiej nadal będą chcieli ryzykować własne kariery, by wspomóc tracącego popularność Donalda Trumpa? Jest to możliwe, ale nie bardziej niż perspektywa, że Trump raz jeszcze zaskoczy wszystkich i na konwencji nie przyjmie nominacji swojej partii. A wówczas pojawi się fascynujące pytanie: jeśli nie Trump, to kto? Mike Bloomberg? W takim przypadku pojedynek obu zaprzysiężonych wrogów Trumpa oznaczać będzie przynajmniej jedno pożądane przezeń rozwiązanie: któryś z nich poniesie klęskę.

PS. Już po złożeniu powyższego tekstu do druku nadeszła wiadomość, że prezydent Trump odwołał finał konwencji Partii Republikańskiej, który miał się odbyć się w „jego" stanie Floryda. Namaszczony przez delegatów polityk miał tam wygłosić przemówienie akceptacyjne.

17 sierpnia rozpocznie się konwencja wyborcza Partii Demokratycznej, a tydzień później swojego kandydata wybierze Partia Republikańska. Zakładając, że szalejąca w USA pandemia koronawirusa nie zmieni tych planów, wyniki obu konwencji zdają się przesądzone. Demokraci namaszczą Joe Bidena, republikanie natomiast zatwierdzą Donalda Trumpa.

Czy jednak na pewno? Nie ma podstaw wątpić w decyzję Partii Demokratycznej, natomiast trudno przewidzieć, czym zakończy się konwencja republikanów.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę