Szefowa Zjednoczenia Narodowego wyraziła poglądy, które usłyszeć można dziś u różnych polityków, nie tylko po prawej stronie. Ten umiar Le Pen wynika z kalkulacji przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi, których nie wygra bez głosów umiarkowanej prawicy. Ale po pięciu latach rządów PiS w Polsce, kadencji Donalda Trumpa w USA i trwających nadal radykalnych ograniczeniach swobód obywatelskich w ramach walki z koronawirusem, zmianie uległa również wrażliwość odbiorców jej słów.
I Marine Le Pen o tym wie. W wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” przeczytamy oczywiście o sztampowych dla radykalnej prawicy postulatach obrony europejskiej tożsamości przed islamem czy kultur narodowych przed federalnymi aspiracjami Brukseli. Lecz kandydatka na najwyższe stanowisko w Francji krytykuje również byłego już prezydenta Stanów Zjednoczonych, przedstawia Angelę Merkel jako polityka dbającego głównie o interesy Niemiec (sugerując, iż brakuje jej paneuropejskiej solidarności) oraz surowo ocenia „dziką globalizację,” która jej zdaniem niszczy zarówno miejsca pracy, jak i środowisko naturalne. Przewodnicząca zapewnia zarazem, że Zjednoczenie Narodowe jest ruchem pragmatycznym i gotowym do kompromisów, o czym świadczyć ma wycofanie postulatu wyjścia Francji ze strefy euro.
W rozmowie dla "Rzeczpospolitej" widać więc jak na dłoni realizację dobrze zaplanowanego procesu de-demonizacji (dédiabolisation) radykalnej prawicy we Francji, czego symbolicznym wyrazem było porzucenie przez Le Pen po ostatnich wyborach prezydenckich nazwy „Front Narodowy” na rzecz „Zjednoczenie Narodowe”. Ta pierwsza mimowolnie strzegła pamięci organizacji założonej w 1972 przez neonazistów, inspirowanych myślą naczelnego teoretyka rządu Vichy, Charlesa Maurrasa.
Jawnie antyrepublikańska postawa ojca Marine, Jean-Marie Le Pena, latami skutecznie uniemożliwiała partii dojście do władzy. To się jednak zmienia. O ile wchodząc do drugiej tury w 2002 roku Le Pen zderzył się ze szczelnym kordonem sanitarnym (udało mu się uzyskać jedynie o pół procenta głosów więcej w drugiej turze), o tyle w ostatnich wyborach prezydenckich Marine Le Pen przełamała tę barierę, zdobywając dodatkowe 10 proc. głosów, w sumie uzyskując poparcie co trzeciego francuskiego wyborcy (głosowało na nią więcej osób niż w drugiej turze na Andrzeja Dudę). W 2020 r. prowadzona przez nią partia po raz pierwszy doszła do władzy, uzyskując absolutną większość w gminie Henin-Beaumont. Jest więc okazja, by oswoić francuzów z myślą o ZN w roli rządzących, co zresztą stanowi kluczowy element strategii dédiabolisation.
Jak na razie owa strategia działa. Według sondażu zrealizowanego przez dziennik Le Figaro 19. i 20. stycznia w ewentualnej drugiej turze przyszłorocznych wyborów prezydenckich na Le Pen głos oddać chce rekordowe 48 proc. respondentów, 52 proc. poparłoby zaś urzędującego prezydenta. Zjednoczeniu sprzyja ogólna tendencja wśród francuskich wyborców, którzy stają się coraz bardziej prawicowi. Wedle badań z lipca zeszłego roku, 39 proc. określa się po prawej stronie sceny politycznej (wzrost o 3 pkt. proc. od 2017), wobec 13 proc. po lewej (spadek 10 pkt. proc.). Co trzeci z wyborców wskazuje na przynależność do centrum. Zdaje sobie z tego sprawę też Pałac Elizejski, czego wyrazem jest chociażby nominacja w zeszłym roku na ministra spraw wewnętrznych prawicowego Geralda Darmanina.