Poprzeczka tym razem została postawiona wyjątkowo wysoko. Na dziewięć miesięcy przed wyborami do europarlamentu przywódczyni francuskiej skrajnej prawicy zapowiedziała w programowym przemówieniu w Fréjus na Lazurowym Wybrzeżu, że ugrupowania, która są przeciwne Unii w dzisiejszym kształcie, mogą zdobyć jeśli nie większość w zgromadzeniu w Strasburgu, to przynajmniej mniejszość blokującą, która położy kres obecnemu systemowi funkcjonowania Brukseli.
Zdaniem Marine Le Pen „polityczne przesilenie następuje niemal wszędzie w Europie" dzięki „sukcesom, jakie osiągają ruchy narodowe, ostatnio w Szwecji, a wkrótce w Bawarii". Ale to część znacznie szerszego zjawiska obejmującego Rosję, Indie, Chiny, ale także Amerykę Donalda Trumpa i Zjednoczone Królestwo Brexitu – uważa Francuzka. Wszędzie tam narody miałyby wracać do swojej tradycyjnej tożsamości, bronić się przed „niekontrolowaną globalizacją", przeciwdziałać masowej imigracji i podporządkowaniu wielkiemu kapitałowi.
PiS czy węgierski Fidesz w żadnej mierze nie poczuwają się do współdziałania z Le Pen, ale lata bezpardonowej krytyki obu krajów w zachodnich mediach powodują, że ocena liderki skrajnej prawicy brzmi we Francji wiarygodnie. I pomaga jej odnosić sukces.
Sondaż Odoxa dla „Le Figaro" z ub. tygodnia daje Zjednoczeniu Narodowemu (ZN, 21 proc.) niemal równe poparcie co La Republique en Marche (LREM, 21,5 proc.), ugrupowaniu Emmanuela Macrona. Wskazuje też na katastrofalny (14 proc.) wynik Republikanów, gaullistowskiej umiarkowanej prawicy. Wciąż przy tym nie wiadomo, kto będzie otwierał listę LREM do europarlamentu i z kim to ugrupowanie wejdzie w sojusz w Strasburgu.
Czytaj także: Mundial nie pomógł Macronowi