Od kilku dni w Mińsku trwa proces szefa Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Radioelektronicznego (REP) Hiennadzia Fiadynicza oraz Ihara Komlika, który odpowiadał za finanse organizacji. Prokuratura oskarża ich o niezapłacenie podatków od wsparcia zagranicznego (m.in. od związków zawodowych ze Szwecji i Danii), które miało wpłynąć na rachunek jednego z litewskich banków jeszcze w 2011 roku. Według białoruskich śledczych działacze pobierali pieniądze na Litwie i przewozili je na Białoruś, nie uwzględniając tych kwot w dokumentacji finansowej organizacji. Grozi im nawet siedem lat więzienia i konfiskata majątku.
Czytaj także: Media: Łukaszenko w szpitalu po udarze. Mińsk: To brednie
Związani z opozycją demokratyczną działacze REP odrzucają wszystkie oskarżenia i twierdzą, że sprawa została sfingowana, by zlikwidować jeden z kilku działających na Białorusi niezależnych związków zawodowych.
Lokalne media okrzyknęły sprawę Fiadynicza i Komlika „sprawą Alesia Bialackiego nr 2”. Bialackiemu, liderowi zdelegalizowanego przez władze Centrum Obrony Praw Człowieka Wiosna, sąd w Minsku w 2011 r. postawił taki sam zarzut jak obecnie związkowcom i skazał na cztery i pół roku łagrów. Po prawie trzech latach został zwolniony, ale władze zajęły cały jego majątek. Głównym dowodem były informacje o rachunkach na Litwie oraz w Polsce, które białoruskiej stronie przekazały litewski resort sprawiedliwości i polska Prokuratura Generalna w ramach współpracy prawnej. Wtedy władze w Warszawie i w Wilnie tłumaczyły się, że doszło do pomyłki i nikt nie wiedział, że chodzi o znanego opozycjonistę.
– W sprawie Bialackiego władze od razu ujawniły informacje, które dostały od strony litewskiej i polskiej. Tym razem nikt o czymś takim nie mówi. Kilku świadków oświadczyło w sądzie, że składali zeznania pod presją śledczych. Z tego można wyciągnąć już pewne wnioski – mówi „Rzeczpospolitej” prawnik z Wiosny Waliancin Stefanowicz.