Oto Thomas Edison (Benedict Cumberbatch) i George Westinghouse (Michael Shannon) biorą udział w wyścigu o rozświetlenie ciemności, którego stawką jest przejście do historii. Pierwszy uchodzi za ikonę epoki, drugiego natomiast mało kto dziś pamięta. Nic dziwnego. Nawet u Gomeza-Rejona Edison jawi się jako samozwańczy Prometeusz, bożyszcze prasy i tłumów, prawdziwy celebryta na współczesną modłę, który – mimo iż wojny nie wygrywa, bo to nie lansowany przezeń prąd stały, ale zmienny wszedł ostatecznie do powszechnego obiegu – wyprowadza ludzkość z mroku nocy. I to wcale nie dzięki innowacyjności czy wrodzonemu geniuszowi, których nikt mu nie odmawia, ale poprzez żyłkę do interesów, nieczyste zagrania i niemały talent do przyciągania uwagi na miarę ówczesnych prestidigitatorów.




Co jednak ciekawe, wbrew pozorom to nie wychodzący zwycięsko z pojedynku na elektryczność i znacznie uczciwszy Westinghouse okazuje się najtęższym umysłem, lecz dość słabo wyeksponowany Nikola Tesla (Nicholas Hoult), wizjoner wykraczający poza ramy swych czasów. W jednej ze scen rzuca mimochodem, że kable są niepotrzebne i lepiej byłoby się ich pozbyć.

Filmowi brakuje niestety napięcia, które charakteryzowało konflikt podobnej natury w „Prestiżu" Christophera Nolana, zaś całość aż zasługuje na to, by ją zrealizować w formie miniserialu na wzór „Geniusza" z 2017 roku, który opowiadał o Einsteinie.

„Wojna o prąd", reż. Alfonso Gomez-Rejon, dyst. Forum Film Poland