Pospiesznie dodawałem i odejmowałem wiek imigrantów i daty ich transatlantyckiej przeprawy, starając się dociec, który z nich mógł być rodzicem Stanleya. Po prześledzeniu spisów powszechnych i dostępnych w sieci drzew genealogicznych przypuszczałem, że poszukiwany przeze mnie człowiek urodził się w 1918 roku. David mi tutaj pasował. Zakreśliłem jego imię długopisem, po czym nerwowo spojrzałem na zegarek. Za dostęp do bazy archiwalnej na Ellis Island płaciło się co pół godziny. Płaciło się słono. Mimo to nie mogłem się powstrzymać i wpisałem inne nazwisko: Cyganowski. Znalazłem. Paweł Cyganowski przypłynął na pokładzie „Zeeland" w 1905 roku. Pochodził z Roztok pod Jasłem. Zgadzało się. Prapradziadek miał wówczas trzydzieści lat. Kilka tygodni wcześniej w internecie znalazłem nekrolog jego syna Franciszka. A w zasadzie – Franka, brata mojego pradziadka. Wbrew pozorom była to bardzo przyjemna lektura, z której dowiedziałem się, że nazywano go tutaj „białasem" oraz „Królem Przetwórstwa Tuńczyka". Akapit kończyło doprawdy wspaniałe zdanie: „Frank lubił spędzać poranki na spotkaniach z przyjaciółmi w McDonaldzie". Wygląda na to, że moi przodkowie szybko odnaleźli się w Ameryce.
The Dom
Z Ellis Island pojechałem prosto na Lower East Side. Chciałem sprawdzić jedną z hipotez, która przyszła mi do głowy podczas wizyty w nowojorskim Muzeum Imigracji. Otóż dowiedziałem się, że nazwisko „Tolkin" pochodzi najpewniej od polskiego „Tolczyński" lub „Tulczyński", wywodzącego się od miejscowości Tulczyn na Podolu. Miasteczka, w którego okolicach dochodziło do pogromów ludności żydowskiej. Postanowiłem więc sprawdzić, czy rodzina Stanleya miała podstawy, by obawiać się podobnych prześladowań. Z tego powodu minąłem St. Mark's i udałem się jedną przecznicę dalej. Na Siódmej Ulicy stał bowiem najstarszy polski kościół w Nowym Jorku.
W zakrystii nie było księdza, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Nie szukałem wsparcia duchowego, tylko ksiąg parafialnych z początku ubiegłego wieku. Dokładniej: aktów chrztu i aktów zgonu. Podczas gdy sekretarka szukała dokumentów wśród archiwaliów zgromadzonych w pomieszczeniu obok, wertowałem bogato ilustrowany album wydany na początku lat siedemdziesiątych z okazji stulecia parafii Świętego Stanisława. Dopiero po chwili mój wzrok przykuła tabliczka wisząca na ścianie naprzeciwko: „Chrystus jest głową tego domu. Niewidzialnym gościem przy każdym stole, przysłuchującym się w milczeniu każdej rozmowie". Zaraz pod nią stał monitor. Na jego ekranie wyświetlał się obraz z czterech kamer monitorujących teren parafii.
Trochę się już niecierpliwiąc, kartkowałem jubileuszową publikację. Nagle na białej, niemal pustej stronie zobaczyłem napis: „In memory of Stanley J. Tolkin" i pod spodem: „Helen Tolkin, Stanley Tolkin Jr.". Poza tym żadnych informacji, dat czy zawiadomienia o pogrzebie. Ucieszyła mnie jednak ta wzmianka. Może nawet przesadnie, zważywszy na kontekst. Publikacja tego zdawkowego nekrologu w takim akurat miejscu potwierdzała ostatecznie polskie pochodzenie Tolkina. Za moment miałem znaleźć kolejny powód do radości. W księdze z 1918 roku natrafiłem na interesującą mnie informację: oto 4 czerwca urodził się Stanislaus Tolkin, syn Stanislausa i Stefanii, z domu Bober. Podekscytowany, momentalnie sięgnąłem po zapiski z 1968 roku, w których odnotowano śmierć mojego bohatera. Co ciekawe, data była jedyną informacją zamieszczoną w księdze. Pozostałe rubryki: adres, nazwisko osoby zgłaszającej zgon i miejsce pochówku pozostały puste. Nie było drugiego takiego przypadku na kartce zapisanej drobnym maczkiem. Pamięci Stanleya Tolkina poświęcono więc całą stronę albumu wydanego cztery lata później, a nie dopilnowano tak podstawowej kwestii jak wypełnienie aktu zgonu. Miałem cichą nadzieję, że już następnego dnia spotkam osobę, która pomoże mi to wszystko poukładać.
Rankiem pojechałem na Union Square, gdzie czekał na mnie Douglas Tolkin. Wnuk Stanleya, na oko pięćdziesięcioletni, był ubrany w bluzę i jeansy. Mówił dość ospale, a każde słowo poprzedzał długą pauzą. Nawet kiedy zwierzał się z problemów swojej rodziny, nie towarzyszył mu cień emocji. Z pewnością świetnie radził sobie w biurze ubezpieczeniowym, gdzie pracował.
Niestety, dziadka pamiętał słabo. Nic dziwnego – kiedy ten zmarł, Douglas miał pięć, sześć lat. W detalach zapamiętał jednak wizyty w prowadzonym przez niego The Dom. Nieśpiesznie, precyzyjnym ruchem wyciągnął ołówek i zabrał się do rozrysowywania układu klubu na kawiarnianej serwetce. Zaczął od drewnianego baru, który podobno mógł mieć ze sto stóp, więc uwijała się za nim cała armia barmanów. Potem narysował stoliki, krzesła i małą scenę w rogu sali. Na niej występowali nowojorscy jazzmani. Drugie pomieszczenie było większe, ale Douglas nie zapełnił go żadnymi meblami. Odbywały się w nim tańce, muzyka płynęła z szafy grającej. Na koniec wnuk Stanleya narysował sporą, mieszczącą się zaraz za barem kuchnię, do której schodziło się po schodkach. Nie brakowało tam pracy, ponieważ The Dom był przygotowany na przyjęcie kilkuset osób. Klienteli o bardzo zróżnicowanym pochodzeniu.