Od pokoleń było na przykład jasne, że samobójstwo jest czymś złym, że trzeba z nim walczyć, a samobójców ratować. Nikt tego nie kwestionował, a jeśli popełniano w walce z samobójstwami jakieś błędy, to polegały one raczej na przesadnej surowości wobec samobójców, która – w imię ostrzeżenia dla chcących ich naśladować – prowadziła do odmowy pochówku w poświęconej ziemi, a niekiedy nawet do kar więzienia dla tych, których udało się uratować. Od kiedy jednak do systemów prawnych wielu państw wprowadzono „samobójstwo wspomagane" czy eutanazję, pojawił się problem, czy rzeczywiście ratować samobójców „własnoręcznych", czy też uznać, że wykonali oni na sobie procedurę, którą w innym przypadku obarczono by lekarzy?

Amerykańskie Stowarzyszenie Suicydologiczne, wiodąca organizacja zajmująca się samobójstwami, opublikowała wprawdzie niedawno oświadczenie, w którym zaznacza, że „śmierć wspomagana przez lekarzy" nie ma nic wspólnego z samobójstwem i że utrata sensu życia, osamotnienie i inne elementy kluczowe czynią z samobójstwa, któremu należy przeciwdziałać, fenomen odmienny od eutanazji czy wspomaganej śmierci, ale... wielu bioetyków, lekarzy i psychologów odrzuca taką argumentację i wskazuje, że spośród tych, którzy proszą o eutanazję czy wspomaganą lekarsko śmierć, wielu znajduje się w identycznej sytuacji psychicznej jak samobójcy.

Świetnie pokazuje to troje amerykańskich psychiatrów: Scott Kim, Yeats Conwell i Eric D. Caine w tekście opublikowanym w magazynie „JAMA Psychiatry". Ich zdaniem praktyka wspomaganej przez lekarzy śmierci (tak coraz częściej określa się różne formy eutanazji czy wspomaganego samobójstwa), np. w przypadku zaburzeń psychicznych, jest niezmiernie trudna do odróżnienia od innych form samobójstwa, a niekiedy eutanazja z przyczyn zaburzeń psychicznych jest po prostu formą samobójstwa. „Osoby, które zostają zakwalifikowane do wspomaganej lekarsko śmierci z przyczyn psychiatrycznych, mają identyczne cechy jak samobójcy: wszystkie cierpią na jakiś rodzaj choroby psychicznej, większość ma zaburzenia osobowości, próbowała także popełnić samobójstwo, a do tego jest odizolowana społecznie lub samotna" – wskazują autorzy tekstu. Rozważania te są zaś zilustrowane konkretnymi przykładami, choćby mężczyzny z Holandii, który „wyskoczył z budynku, przeżył upadek, ale miał połamane uda, a następnie w trakcie późniejszej hospitalizacji został na własną prośbę poddany eutanazji". Uwagi te rozszerzyć można także na osoby, które proszą o eutanazję w przypadku nieuleczalnej choroby, bowiem także u nich świadomości zbliżającej się nieuchronnie śmierci i cierpienia towarzyszy ból psychiczny i rozpacz oraz zasadnicza utrata sensu życia.

Wyniki badań, które przedstawiono w magazynie „JAMA Psychiatry", trudno uznać za szczególnie zaskakujące. O eutanazję nie proszą ludzie szczęśliwi, spełnieni, otoczeni systematyczną opieką i miłością rodziny, ale chorzy, cierpiący, pozbawieni nadziei, często w depresji lub samotni, a przynajmniej samotności się obawiający. I dokładnie tacy sami popełniają samobójstwa. Trudno więc znaleźć powody, dla których jednych mamy – w imię stanowionego prawa – uśmiercać, a przynajmniej wspierać w popełnieniu samobójstwa, a drugich od samobójstwa odwodzić i ratować, gdy jednak na ten ostateczny krok się oni zdecydują. Inna postawa jest zwyczajnie pozbawiona sensu, a próby przekonania, że samobójca wspomagany jest bardziej świadomy niż ten, który samobójstwa dokonuje sam, jest... takim łamańcem logiczno-etycznym, że trudno go traktować poważnie. Jeśli więc chcemy rzeczywiście walczyć z samobójstwami (słusznie), to wróćmy do zakazu także samobójstw wspomaganych oraz eutanazji. To dopiero będzie konsekwentne myślowo i rzeczywiście moralne.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95