Film, który chciał być fajny

Dzieła, na które publiczność czekała latami, rzadko spełniają wyolbrzymione oczekiwania.

Publikacja: 24.08.2018 18:00

Film, który chciał być fajny

Foto: materiały prasowe

Do roli symbolu urosła nieudana płyta Guns N' Roses „Chinese Democracy", na którą fani czekali 15 lat. Świat filmu zna wiele podobnych przypadków – Francis Ford Coppola po latach rozczarował „Ojcem chrzestnym III" (Sofia Coppola grająca Mary Corleone otrzymała dwie Złote Maliny), trzecia część „Terminatora" była znacząco gorsza niż dwie poprzednie. Bywa też inaczej: trzeci sezon „Miasteczka Twin Peaks" Davida Lyncha dorównał, albo nawet przewyższył swą wartością dwa poprzednie. „Człowiek, który zabił Don Kichota" Terry'ego Gilliama niestety nie stanowi wyjątku od niechlubnej reguły.

Gilliam, który na szerokie wody wypłynął jako członek grupy Monty Pythona, jest bez wątpienia reżyserem wybitnym i na każdy kolejny jego film czekano z zapartym tchem. Wydaje się, że okres jego najlepszej formy trwał od nominowanego do Oscara „Brazil" z 1985 r. do „Las Vegas Parano" z 1998 r. Kolejne lata przyniosły między innymi mniej udanych „Nieustraszonych braci Grimm" czy „Krainę traw".

„Człowiek, który zabił Don Kichota" utknął w produkcyjnym czyśćcu na 29 lat. Koncepcja adaptacji powieści Cervantesa wielokrotnie się zmieniała – w jednej z pierwszych wersji bohater, marketingowiec o imieniu Toby, miał przenieść się w czasie do XVII wieku i tam spotkać samego Don Kichota. W filmie z 2018 r. nikt (przynajmniej poza wyobrażeniami) nie podróżuje w czasie. Toby (Adam Driver) jest zblazowanym, zmęczonym filmowcem hedonistą, który między jednym a drugim romansem poświęca się przede wszystkim kręceniu reklam. W wyniku szeregu niefortunnych zdarzeń spotyka podstarzałego hiszpańskiego szewca Javiera (Jonathan Pryce). Dziesięć lat wcześniej Javier zagrał u Toby'ego – wówczas idealistycznie nastawionego, młodego reżysera – rolę Don Kichota i wczuł się w nią tak mocno, że zaczął się utożsamiać z rycerzem z La Manczy. Potem, jak zwykle u Gilliama, następuje korowód kolorowych scen. Na drodze bohaterów stają dziesiątki ekscentrycznych postaci: hiszpańscy policjanci, muzułmańscy uchodźcy, rosyjska mafia... I tylko nie do końca wiadomo, o czym właściwie Gilliam chce nam opowiedzieć.

Ten fakt sam w sobie nie musiałby być problemem. Dociekanie interpretacji i odczytywanie ukrytych znaczeń choćby u wspomnianego wcześniej Lyncha sprawia ogromną przyjemność. Jednak nowe dzieło Gilliama raczej męczy i nie oferuje nic nowego. Motyw buńczucznego amerykańskiego człowieka sukcesu, który przechodzi przemianę pod wpływem spotkania z szalonym mistrzem, był już – dużo lepiej – odegrany w znakomitym „Fisher Kingu". Jednak nawet ta przemiana nie jest tak poruszająca w nowym filmie Gilliama. Nie pomagają nieźli aktorzy. Adam Driver, choć nie jest już gimnazjalno-emocjonalnym Kylo Renem z „Przebudzenia mocy", gra swoją postać na jednej nucie i jakby bez przekonania. Postaci kobiece zarysowane są niezwykle powierzchownie (co chyba, trzeba przyznać, jest dla Gilliama akurat dość typowe, może poza Jodelle Ferland w „Krainie traw"). Sytuację odrobinę ratuje Jonathan Pryce, który 33 lata temu doskonale zagrał główną rolę w „Brazil", ale i rola Javiera/Don Kichota nie pozwala najnowszego obrazu Terry'ego Gilliama nazwać filmem udanym.

Teoretycznie mamy tu wszystko, czego możemy oczekiwać od tego twórcy: szaleństwo, zwroty akcji, pochwałę wyobraźni i twórczości. A jednak można odnieść wrażenie, jakby reżyser próbował wejść w nie swoje buty – w świat współczesnego, teledyskowego kina akcji, jednocześnie zachowując klasyczny sznyt i przywołując tropy znane ze swoich poprzednich filmów. Tak jak by bardzo chciał nakręcić film, który będzie „fajny" i spodoba się wszystkim. Efektem – zamiast zachwytu i nostalgii – jest chaos i wtórność. Nie tędy droga, Mr. Gilliam.

„Człowiek, który zabił Don Kichota" reż. Terry Gilliam, dystr. Gutek Film

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Do roli symbolu urosła nieudana płyta Guns N' Roses „Chinese Democracy", na którą fani czekali 15 lat. Świat filmu zna wiele podobnych przypadków – Francis Ford Coppola po latach rozczarował „Ojcem chrzestnym III" (Sofia Coppola grająca Mary Corleone otrzymała dwie Złote Maliny), trzecia część „Terminatora" była znacząco gorsza niż dwie poprzednie. Bywa też inaczej: trzeci sezon „Miasteczka Twin Peaks" Davida Lyncha dorównał, albo nawet przewyższył swą wartością dwa poprzednie. „Człowiek, który zabił Don Kichota" Terry'ego Gilliama niestety nie stanowi wyjątku od niechlubnej reguły.

Pozostało 85% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
„Civil War” Alexa Garlanda to filmowa przestroga dla USA przed wojną domową