Jak odebrano „Granicę zapomnienia" w Rosji?
Recenzenci uznali ją za zbyt radykalną. My, Rosjanie, kochamy opowiadać o naszych ofiarach i cierpieniu. A książka o mordercach, podnosząca kwestię odpowiedzialności za zbrodnie w sposób jednoznaczny, będzie ignorowana. Gdy „Granica zapomnienia" ukazała się w przekładzie w USA i w Niemczech, ludzie zaczęli więcej o niej mówić, ale tak naprawdę nikt nie dotknął jej istoty. Ciekawe, że otrzymałem wiele listów od czytelników, które brzmiały podobnie: „Pańska książka pomogła zrozumieć mi, kim był mój pradziadek" albo „siostra mojej babki".
Podobne listy otrzymywał Andriej Tarkowski po swoim autobiograficznym filmie „Zwierciadło". Ludzie pytali: „Skąd pan znał historię mojej matki?".
Wygląda na to, że opisałem ducha, który jest wciąż obecny w wielu rosyjskich rodzinach. Ludzie rozpoznali emocjonalny cień, jaki na rodzinę rzucał drugi dziadek, a także perwersyjną więź, która łączy go z chłopcem w powieści. Ludzie potraktowali moją książkę jak element rodzinnej terapii.
„Granica zapomnienia" to nie jest typowa powieść łagrowa. Wykorzystał pan technikę pisarską strumienia świadomości.
Warłam Szałamow, jeden z największych pisarzy, przedstawił w „Opowieściach kołymskich" własne doświadczenie z gułagów. Cenię go jednak jako pisarza nie za to, co przeżył, ale za to, jak to opisał. Szałamow znalazł niezwykle precyzyjną formę, by oddać swe doświadczenie – jego krótkie opowiadania są jak przebłyski świadomości i wspomnienia zarejestrowane w ciemności, na dnie piekła. Ja też szukałem swojej formy, inspiracją był dla mnie m.in. Marcel Proust.
Francuz nie miał nic wspólnego z łagrami.
Moim celem nie było pisanie o obozach, tak jak to robili Sołżenicyn czy Szałamow, tylko prześledzenie pamięci o łagrach. Chciałem zobaczyć, jak ich dziedzictwo odbija się w naszej rzeczywistości. Tylko jak opowiedzieć o pustce, braku i milczeniu? O tym, co ludzie próbują w sobie zamknąć, ukryć i zapomnieć, ale co w jakiś sposób wychodzi na wierzch? Potrzebowałem języka bardzo poetyckiego, a zarazem silnie analitycznego. Chciałem podążać za iluzjami i duchami, a jednocześnie w pełnej ostrości zobaczyć okrutny świat łagrów. Zrozumiałem, że nie sprawdzą się narzędzia typowe dla prozy realistycznej, bo jeżeli podążam za światem niematerialnym, to powinienem odnieść się do innego języka – języka Prousta.
„Granica zapomnienia" to pierwsza z czterech powieści w cyklu.
Można je czytać w dowolnej kolejności, bo stanowią jedną metapowieść. Po „Granicy zapomnienia" pomyślałem, że warto kontynuować opowieść o mojej rodzinie, ponieważ historia drugiego dziadka nie była jedyną traumą. Spośród 40-osobowej rodziny po 30 latach od rewolucji bolszewickiej, w 1947 r., żyła już tylko moja matka. Większość krewnych pożegnała się z życiem, bo nosili stygmat „wroga ludu". Byli wśród nich dostojnicy kościelni, mieliśmy pochodzenie arystokratyczne, a poza tym mój pradziadek był pułkownikiem w carskiej armii – to wszystko było obciążeniem w sowieckim państwie.
Jednak najniebezpieczniejsze były nasze częściowo niemieckie korzenie. To było najgorsze, co mogło się przytrafić w ZSRR, a już zwłaszcza podczas II wojny światowej. To był wystarczający powód, żeby zostać aresztowanym i zastrzelonym prawie natychmiast. I kiedy uświadomiłem sobie nagromadzenie tych stygmatów naznaczających naszą rodzinę, zrozumiałem, że nie da się tego opisać w jednej książce.
Jeszcze w 2019 r. powinna się ukazać po polsku czwarta powieść z cyklu – „Gąsior Fritz". Pracuje nad nią pana tłumacz Grzegorz Szymczak.
To historia właśnie o tym, co znaczyło być Niemcem w Rosji. To powieść o tożsamościach narzucanych przez totalitarną machinę. O tym, jak ludzie zaczynają się sami cenzurować, tak jakby kawałek po kawałku odcinali fragmenty opuchniętego ciała, żeby pomieścić się w ramie narzuconej przez władzę. „Gąsior Fritz" to także powieść pełna ironii. Mój przodek był homeopatą, przybył do Rosji w 1832 r., wkrótce po wojnach napoleońskich. Zdaje się, że poszukiwał w Imperium Rosyjskim spokojnego życia. W 1914 r. ten spokojny skrawek ziemi zamienił się w piekło dla wszystkich jego potomnych. Ta historia kończy mój cykl.
Jak rodzina zareagowała na pańskie książki?
Przy pierwszej pojawił się rodzaj ulgi. Moi rodzice dzielili z drugim dziadkiem życie, a przecież wiedzieli, kim był. Odczuli jednak, że powiedzenie prawdy było ważną i dobrą rzeczą. Później wraz z kolejnymi książkami nie było już tak łatwo, ponieważ pisałem o czasach sowieckich. Chyba rozpoznali tam jakąś prawdę o sobie i wcale nie byli z tego dumni.
Pisze pan w „Granicy zapomnienia" o upadku ZSRR. Jak pan wspomina tamte dni?
Pamiętam sierpień 1991 r. Byliśmy na daczy, tuż przy koszarach, gdzie stacjonował regiment pancerny. Wszystkie czołgi ruszyły w pewnym momencie do stolicy.
Czyli tak, jak to opisał pan w książce.
Kiedy masz dziewięć–dziesięć lat, polegasz na dorosłych. Oni zawsze wiedzą, co należy zrobić w danej sytuacji – co powiedzieć pani w sklepie i jaką decyzję podjąć. A jeśli jeden dorosły nie wie, to drugi już na pewno tak. Tymczasem w sierpniu 1991 r. zapamiętałem tłumy dorosłych, którzy nie wiedzieli, jak się zachować. Głównym źródłem informacji było radio. Zresztą słuchanie radia zawsze było ważnym sowieckim nawykiem. Nieustannie grało ono w tle: „Rozpoczęły się żniwa...", „Plony są obfite..." – choć mało kto przykładał do tego wagę. W tamtych dniach głos z radia był jednak jak głos proroka. Ludzie siedzieli wokół i słuchali. Widziałem, jak dorośli się boją, trzęsą się ze strachu na myśl, że nadszedł taki dzień. Stali się na powrót jak dzieci. Paradoksalnie dla mnie – malucha, który nie przeżył wcześniej żadnych historycznych wydarzeń – to wszystko było łatwiejsze.
Niepokojące jest jednak to, że dziesięć lat temu, w 2008 r., doznałem podobnego uczucia. To był czas, kiedy Putin zaciskał żelazną pięść i wszystkie dawne nawyki sowieckiego życia stały się na nowo przydatne. Moi rodzice znowu weszli w rolę autorytetów, tych, którzy wiedzą, jak postępować w szalonym otoczeniu. Tymczasem my, młodzi ludzie, mający wiele nadziei i marzeń, nie wiedzieliśmy, co się dzieje – na powrót staliśmy się dziećmi. I wtedy starsi nas uspokajali: „Może nadchodzą trudne czasy, ale my przecież znamy to z przeszłości sowieckiej, wiemy, jak w takich warunkach żyć". Wskazówka wykonała pełen obrót.
Kiedy pana zdaniem załamał się proces demokratyzacji w Rosji?
W 1994 r., kiedy nasz prezydent podjął decyzję o inwazji wojskowej na Czeczenię. To był punkt zwrotny, ponowne wkroczenie na ścieżkę imperialną, siłowe jednoczenie narodów pod rosyjską egidą – za pomocą politycznej perswazji bądź siły zbrojnej.
To zaledwie trzy lata od 1991 r.
Czeczeni to naród, który niezwykle ucierpiał w stalinowskim okresie. Nie można tak postępować, mając tego świadomość, za takie rzeczy płaci się duszą. Jeżeli wiesz, co Rosjanie i Sowieci uczynili wcześniej Czeczenom, to powinieneś mieć poczucie winy, a nie robić to samo i udawać, że jesteś prezydentem demokratycznego państwa.
O tym opowiada także pańska trzecia powieść „Ludzie sierpnia".
W tytule chodzi o dwa sierpnie – ten w 1991 r., kiedy runął pomnik Feliksa Dzierżyńskiego przed Łubianką (siedzibą rosyjskich służb specjalnych – red.). Tamto wydarzenie było świętowane jako zwycięstwo demokracji. I drugi sierpień – w 1999 r. Osiem lat później, po bardzo dziwnych zamachach bombowych w Moskwie, kiedy stało się jasne, że Władimir Putin zostanie wybrany na prezydenta. Ludzie sierpnia to ci, którzy mieli w 1991 r. swoje nadzieje i marzenia o przyszłej Rosji, a w 1999 r. oddali się we władanie prezydentowi z przeszłością w tajnych służbach.
Zakończenie tak monumentalnego cyklu może wyczerpać. Myśli pan o kolejnej książce?
Przez 25 lat tak zwanej niepodległości w Rosji zdążyliśmy doświadczyć traum podobnych do tych z czasów sowieckich. Mieliśmy dwie wojny czeczeńskie, które miliony ludzi wygnały z kraju, zdewastowały miasta, odebrały życie tysiącom cywilów. Jednocześnie te wojny zostały niemal kompletnie wyparte z oficjalnej pamięci. Dokładnie w taki sam sposób, jak wypierano czystki stalinowskie. Nie ma winnych i unikamy pytań o odpowiedzialność. Na dodatek mam poczucie, że antyzachodnia propaganda w Rosji osiągnęła najwyższy poziom w historii, niemal dorównujący intensywnością najgorszym czasom w XX wieku. Znowu obserwujemy polowanie na czarownice, a pochodzenie, sympatie ideologiczne czy osobiste związki z ludźmi na Zachodzie mogą być dla człowieka niebezpieczne. Dlatego myślę, że nadszedł czas, by napisać o tym.
Siergiej Lebiediew urodził się w 1981 r. w Moskwie. Z wykształcenia jest geologiem, brał udział w wyprawach badawczych na Daleką Północ i Wschód, pracował także jako dziennikarz. Obecnie mieszka w Berlinie. Napisał cztery powieści, w których opowiadając o historii swojej rodziny, kreśli monumentalny obraz XX-wiecznej Rosji. Po polsku ukazała się debiutancka „Granica zapomnienia" (2018, wyd. Claroscuro) w przekładzie Grzegorza Szymczaka, który pracuje nad kolejnym tłumaczeniem Rosjanina
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95