Siergiej Lebiedew: Podróżowałem do świata umarłych

Widziałem ukrytą Atlantydę łagrową, opuszczone królestwo, w którym – jak później odkryłem – władcą był mój przyszywany dziadek. Drogą wyjścia, także psychologicznego, z tej trudnej sytuacji było dla mnie napisanie książki o ludziach takich jak on – mówi Marcinowi Kubemu autor „Granicy zapomnienia" rosyjski pisarz Siergiej Lebiediew.

Publikacja: 05.07.2019 17:00

Siergiej Lebiedew: Podróżowałem do świata umarłych

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Pisarz-geolog to rzadki przypadek.

Dla mnie, dziecka geologów, było jasne, że przedłużę rodzinną tradycję. Kiedy jednak kończyłem naukę i zaczynałem pracę zawodową w połowie lat 90., w Rosji geologia była w absolutnej zapaści. Podobnie jak w całym przemyśle na wszystko brakowało pieniędzy. Zacząłem więc pracę w terenie na półdziko, jeździłem na wyprawy w stylu Indiany Jonesa i zbierałem z kolegami cenne minerały, by potem je odsprzedać muzeom. To nie była praca badacza, tylko poszukiwacza, bardziej jak z XIX wieku, jak z powieści Jacka Londona. Te wyprawy były jednocześnie moim pierwszym krokiem w stronę pisania, bo trafiłem na tereny gułagów.

Rodzice znali te miejsca? Też tam jeździli?

Byłem późnym dzieckiem, mój ojciec urodził się w 1941 r., mama była z 1939, więc zaczynali pracę w czasie, gdy Chruszczow poddał krytyce Stalina i wypuszczano więźniów politycznych z łagrów. Kiedy moja matka zaczynała pierwszą pracę w terenie, z dnia na dzień musiała się nauczyć zarządzać grupą 60 ludzi, którzy co do jednego byli wcześniej więźniami – na dalekich pustkowiach Północy nie było innych ludzi do pracy. Więc moi rodzice widzieli różne rzeczy, ich koledzy z pracy również, ale nigdy o tym głośno nie mówili. Pamiętam, jak w czasie spotkań towarzyskich czy świąt dorośli siedzieli przy stole i nagle pojawiało się coś na kształt chłodniejszego powietrza w pokoju i słyszałem: „Może pójdziesz pobawić się do drugiego pokoju, a my porozmawiamy o nudnych sprawach dla dorosłych?". Więc od dzieciństwa czułem, że jest coś tajemniczego i mrocznego na Wschodzie oraz na Północy.

Jak to wyglądało w pańskich czasach, w latach 90.?

Kiedy zacząłem jeździć na wyprawy, łagry były od 30–40 lat opuszczone. Nie zostały niczym zastąpione, nie powstały tam nowe ośrodki przemysłowe czy wydobywcze ani nowe osadnictwo. Po prostu stały opuszczone, oddalone od najbliższych miejscowości o 100–150 km, i niszczały wystawione na pastwę natury oraz upływ czasu.

Kiedy to sobie uświadomiłem, poczułem się jak jeszcze jeden świadek. Nie ten, który doświadczył życia obozowego, ale świadek postegzystencji gułagów. Świadek rozproszonej i wygasającej pamięci, obecnej, ale nierozpoznanej. Geologia dała mi narzędzia do odczytania tej historii, bo to w pewnym sensie praca detektywistyczna. Z niewielu śladów, skamielin i skał musisz zrekonstruować świat sprzed milionów lat. Po drodze ta niewielka ilość śladów zdążyła się już wielokrotnie przeobrazić wskutek upływu czasu i procesu utleniania. Geologia nauczyła mnie, jak obchodzić się z historią, żeby ta do nas przemówiła.

Pamięta pan pierwszy opustoszały łagier, do którego pan dotarł?

To było na Uralu Polarnym, w północnej części tego łańcucha górskiego oddzielającego Europę od Azji. Zbieraliśmy kwarc, minerał przypominający szkło, choć dużo od niego twardszy. Więźniowie wydobywali go, bo w połowie XX w. kwarcu używano m.in. do produkcji soczewek w lornetkach. To była moja pierwsza wyprawa na Północ. Wynajęliśmy helikopter, a ja spodziewałem się ujrzeć nieskalaną przyrodę – dzikie lasy, rzeki. Ale im wyżej się wznosiliśmy, tym lepiej widziałem, że na lądzie pełno jest drewnianych baraków. Spytałem pilota, co to jest. „To są obozy, a co myślałeś?" – odpowiedział jak gdyby nigdy nic.

Ile miał pan wtedy lat?

15. Było tam kilkoro starszych ludzi, to oni prowadzili biznes wydobycia kruszców i zabierali ze sobą młodzież. Nie płacili nam, ale my chcieliśmy zdobywać doświadczenie. To było możliwe tylko w Rosji lat 90. Szara strefa nieoficjalnie powiązana z wydziałami geologii.

Tych terenów nie przejął potem przemysł wydobywczy lub rosyjskie spółki naftowo-gazowe?

Te miejsca nie są interesujące dla Gazpromu czy innych graczy. Oni wydobywają złoża na innych terenach, np. na zachodniej Syberii, a tam rzadziej zakładano łagry. Ale są wyjątki, np. Norylsk, miasto przemysłowe niejako zrodzone z łagru, albo Mirny, gdzie dawna kopalnia diamentów stanowi gigantyczną dziurę w ziemi. Przemysłowe korporacje starają się jednak wymazać łagrową przeszłość z oficjalnych kart historii miasta. Czasami przyznają, że „coś" tam się wydarzyło na początku, ale na ogół wolą narrację o dzielnych zdobywcach, którzy podbijali Północ. Jest też na przykład kopalnia złota na Kołymie, gdzie więziony był Warłam Szałamow, pisał o tym w „Opowieściach kołymskich". Do dziś wydobywa się kruszec w tych samych kopalniach, ale są to naprawdę wyjątki. Większość dawnych łagrów została zapomniana i porzucona.

Jak z geologa zmienił się pan w pisarza?

Przez lata sądziłem, że w mojej rodzinie były tylko ofiary stalinowskich represji. Dawało mi to moralny komfort, ale pewnego razu, kiedy zmarła moja babcia od strony matki, zacząłem porządkować jej szafy i przeglądać papiery. Babcia miała dwóch mężów. Wiedziałem sporo o moim rodzonym dziadku, jej pierwszym mężu, który walczył w Armii Czerwonej w latach 1941–1945, był pod Stalingradem i brał udział w bitwie o Dniepr. Klasyczny sowiecki bohater, pamiętałem z dzieciństwa, że babcia miała pudełko z medalami dziadka – czerwone gwiazdy, Order Lenina itp. Jako sowieckie dziecko marzyłem, że kiedyś dokonam czegoś równie bohaterskiego.

O drugim mężu babci nie wiedziałem nic, zmarł, kiedy miałem pół roku. Pozostawił po sobie trochę pamiątek, które babcia trzymała na daczy, 60 km na wschód od Moskwy – białą marynarkę, słomkowe kapelusze i wędki. Z tych przedmiotów wyłaniał się portret szacownego emeryta, który mógł być inżynierem albo zarządcą. Przeszukiwałem więc szafy i czułem, że czegoś brakuje. Po kilku dniach natrafiłem na plastikową torbę z pożółkłymi papierami. Były tam dwie księgi z przebiegiem służby wojskowej – obydwu dziadków, co mnie zdziwiło, bo nie sądziłem, że drugi dziadek miał cokolwiek wspólnego z armią, w ogóle nie kojarzył mi się z siłą. Odkryłem wówczas, że mój rodzony dziadek nie dostał nigdy żadnych odznaczeń. Otworzyłem za to drugą książkę z przebiegiem służby przyszywanego dziadka i ujrzałem długą ich listę. Okazało się, że drugi dziadek był pułkownikiem służby bezpieczeństwa i to do niego należały te wszystkie medale. Zaczął karierę w 1919 r., zaledwie rok po założeniu służb. Na emeryturę przeszedł w 1954 r., po śmierci Stalina. Czyli zdołał przetrwać wszystkie czystki w służbach. Większość prestiżowych odznaczeń otrzymał rozkazem z roku 1937.

Okres najkrwawszego terroru.

To był absolutny szok. Zrozumiałem, że to nie były medale bohatera wojennego, tylko odznaczenia dla mordercy i zbrodniarza. Co z tym mogłem zrobić? Kogo zapytać i o co? Sytuacja wydawała się bez wyjścia, ale wtedy pomyślałem też, że to moje doświadczenie jest niezwykle ważne. Wcześniej zobaczyłem ukrytą Atlantydę łagrową, opuszczone królestwo, w którym – jak się okazało – władcą był mój drugi dziadek. Moją drogą wyjścia, także psychologicznego, z tej trudnej sytuacji było napisanie książki o ludziach takich jak on.

Mówi się we współczesnej Rosji o stalinowskich oprawcach?

W naszej historii i kulturze ta duża grupa ludzi – egzekutorów, strażników i nadzorców obozowych – nie miała nigdy publicznej reprezentacji, nie miała twarzy ani imion. Udało im się, tak jak mojemu dziadkowi, uciec od napiętnowania. Mogli przybrać szaty spokojnych emerytów, nigdy nie spotkała ich kara, procesy za zbrodnie. Pozostało po nich puste miejsce, zaledwie ciemny zarys, cień.

Czego się pan dowiedział o dziadku?

Rosyjskie prawo jest o tyle specyficzne, że jeżeli jesteś krewnym ofiary, to możesz się starać o dostęp do materiałów na jej temat. Ale kiedy jesteś krewnym oprawcy, to nie możesz dostać jego teczki – jest zastrzeżona. Nie możesz się dowiedzieć, jakich czynów się dopuścił. Wiedziałem jednak, że siła sztuki polega na tym, aby opowiedzieć czyjąś historię nawet bez znajomości szczegółów.

Dotarł pan do przeszłości dziadka innym sposobem?

To niemożliwe. Kiedy zacząłem osiem lat temu swoją kwerendę, dostęp do akt w Rosji był łatwiejszy. Dzisiaj jest więcej obostrzeń, których celem jest tylko utrudnienie badań. Oczywiście, nie ma też dostępu do akt ludzi, którzy nadal są w służbie. Można się tylko czasem natknąć na ich nazwiska w drugorzędnych dokumentach będących częścią innych spraw. Można szukać drobnych śladów w rozproszonych miejscach, ale nie ma dostępu do głównych akt. To najlepszy sposób na ochronę wielu ludzi, którzy dziś są związani z Kremlem, a także na utrzymanie nieskazitelnego wizerunku przeszłości.

Po drodze od geologii do pisarstwa był pan także dziennikarzem.

Znajoma ze szkoły zaproponowała mi pracę w gazecie – zwariowany pomysł, bo nie miałem pojęcia o pisaniu artykułów i reportaży. Jednak spróbowałem i przez 14 lat (2001–2015) pracowałem jako dziennikarz. Zajmowałem się dziennikarstwem śledczym, pisałem o szkolnictwie, które w tamtym czasie była przepełnione korupcją, obciążone powiązaniami z Kremlem. Moim najgłośniejszym materiałem w karierze był artykuł na temat obowiązkowego szkolenia wojskowego w szkołach, które przeprowadzali m.in. weterani wojny w Czeczenii. Można więc sobie wyobrazić, jakiego rodzaju były to szkolenia. Jeden z uczniów zginął w czasie takich zajęć. Wkroczyła lokalna policja i urzędnicy, którzy próbowali zatuszować całą sprawę.

W jakich okolicznościach chłopiec zginął?

Kazano mu biegać 10 km w masce przeciwgazowej, zmarł wskutek niedotlenienia. Próbowano to zakwalifikować jako atak serca, były fałszywe ekspertyzy medyczne itd. Trzy lata zajmowałem się tym tematem. To był początek rządów Władimira Putina, ale już wtedy było widać, w jakim kierunku to wszystko zmierza. Te doświadczenia przygotowały mnie do roli pisarza.

Kiedy dokonała się ta przemiana?

Praca reportera długo miała dla mnie sens, ale mniej więcej w czasie rosyjskiej inwazji na Gruzję (2008) poczułem, że całe to moje pisanie nie ma żadnego znaczenia. „Teraz powinieneś napisać coś, co będzie żyło dłużej niż gazetowy artykuł" – pomyślałem. Zacząłem szukać tematu, ale jak się okazało, temat znalazł mnie.

W „Granicy zapomnienia" jest wiele motywów mitologicznych.

Klasyczna opowieść ze starożytnej Grecji mówi o podróży do świata umarłych. Dziś, we współczesnym świecie, brzmi to jak fantastyka. Miałem jednak poczucie, że to, czego doświadczyłem, to było właśnie to. Bo czymże jest rosyjska Północ, jeśli nie wieczną zmarzliną, w której ciało ludzkie nie ulega rozkładowi? Gigantyczną zamrażarką i przechowalnią czasu, który stanął w miejscu? Widok zardzewiałej lokomotywy porzuconej w środku tundry na zupełnym pustkowiu przekracza ludzkie pojęcie. Ta przestrzeń skrywająca ciała i dusze nieszczęśników, o których świat zapomniał, wydała mi się podobna do tych z opowieści antycznych. Nagle też uświadomiłem sobie, że ja sam jestem jak Tezeusz, który przez lata żył w nieświadomości. Nie wiedziałem, jaka jest moja historia i co jest moim przeznaczeniem. Zacząłem postrzegać swoje przedpisarskie życie jako przygotowania do wypełnienia swego powołania.

Jak odebrano „Granicę zapomnienia" w Rosji?

Recenzenci uznali ją za zbyt radykalną. My, Rosjanie, kochamy opowiadać o naszych ofiarach i cierpieniu. A książka o mordercach, podnosząca kwestię odpowiedzialności za zbrodnie w sposób jednoznaczny, będzie ignorowana. Gdy „Granica zapomnienia" ukazała się w przekładzie w USA i w Niemczech, ludzie zaczęli więcej o niej mówić, ale tak naprawdę nikt nie dotknął jej istoty. Ciekawe, że otrzymałem wiele listów od czytelników, które brzmiały podobnie: „Pańska książka pomogła zrozumieć mi, kim był mój pradziadek" albo „siostra mojej babki".

Podobne listy otrzymywał Andriej Tarkowski po swoim autobiograficznym filmie „Zwierciadło". Ludzie pytali: „Skąd pan znał historię mojej matki?".

Wygląda na to, że opisałem ducha, który jest wciąż obecny w wielu rosyjskich rodzinach. Ludzie rozpoznali emocjonalny cień, jaki na rodzinę rzucał drugi dziadek, a także perwersyjną więź, która łączy go z chłopcem w powieści. Ludzie potraktowali moją książkę jak element rodzinnej terapii.

„Granica zapomnienia" to nie jest typowa powieść łagrowa. Wykorzystał pan technikę pisarską strumienia świadomości.

Warłam Szałamow, jeden z największych pisarzy, przedstawił w „Opowieściach kołymskich" własne doświadczenie z gułagów. Cenię go jednak jako pisarza nie za to, co przeżył, ale za to, jak to opisał. Szałamow znalazł niezwykle precyzyjną formę, by oddać swe doświadczenie – jego krótkie opowiadania są jak przebłyski świadomości i wspomnienia zarejestrowane w ciemności, na dnie piekła. Ja też szukałem swojej formy, inspiracją był dla mnie m.in. Marcel Proust.

Francuz nie miał nic wspólnego z łagrami.

Moim celem nie było pisanie o obozach, tak jak to robili Sołżenicyn czy Szałamow, tylko prześledzenie pamięci o łagrach. Chciałem zobaczyć, jak ich dziedzictwo odbija się w naszej rzeczywistości. Tylko jak opowiedzieć o pustce, braku i milczeniu? O tym, co ludzie próbują w sobie zamknąć, ukryć i zapomnieć, ale co w jakiś sposób wychodzi na wierzch? Potrzebowałem języka bardzo poetyckiego, a zarazem silnie analitycznego. Chciałem podążać za iluzjami i duchami, a jednocześnie w pełnej ostrości zobaczyć okrutny świat łagrów. Zrozumiałem, że nie sprawdzą się narzędzia typowe dla prozy realistycznej, bo jeżeli podążam za światem niematerialnym, to powinienem odnieść się do innego języka – języka Prousta.

„Granica zapomnienia" to pierwsza z czterech powieści w cyklu.

Można je czytać w dowolnej kolejności, bo stanowią jedną metapowieść. Po „Granicy zapomnienia" pomyślałem, że warto kontynuować opowieść o mojej rodzinie, ponieważ historia drugiego dziadka nie była jedyną traumą. Spośród 40-osobowej rodziny po 30 latach od rewolucji bolszewickiej, w 1947 r., żyła już tylko moja matka. Większość krewnych pożegnała się z życiem, bo nosili stygmat „wroga ludu". Byli wśród nich dostojnicy kościelni, mieliśmy pochodzenie arystokratyczne, a poza tym mój pradziadek był pułkownikiem w carskiej armii – to wszystko było obciążeniem w sowieckim państwie.

Jednak najniebezpieczniejsze były nasze częściowo niemieckie korzenie. To było najgorsze, co mogło się przytrafić w ZSRR, a już zwłaszcza podczas II wojny światowej. To był wystarczający powód, żeby zostać aresztowanym i zastrzelonym prawie natychmiast. I kiedy uświadomiłem sobie nagromadzenie tych stygmatów naznaczających naszą rodzinę, zrozumiałem, że nie da się tego opisać w jednej książce.

Jeszcze w 2019 r. powinna się ukazać po polsku czwarta powieść z cyklu – „Gąsior Fritz". Pracuje nad nią pana tłumacz Grzegorz Szymczak.

To historia właśnie o tym, co znaczyło być Niemcem w Rosji. To powieść o tożsamościach narzucanych przez totalitarną machinę. O tym, jak ludzie zaczynają się sami cenzurować, tak jakby kawałek po kawałku odcinali fragmenty opuchniętego ciała, żeby pomieścić się w ramie narzuconej przez władzę. „Gąsior Fritz" to także powieść pełna ironii. Mój przodek był homeopatą, przybył do Rosji w 1832 r., wkrótce po wojnach napoleońskich. Zdaje się, że poszukiwał w Imperium Rosyjskim spokojnego życia. W 1914 r. ten spokojny skrawek ziemi zamienił się w piekło dla wszystkich jego potomnych. Ta historia kończy mój cykl.

Jak rodzina zareagowała na pańskie książki?

Przy pierwszej pojawił się rodzaj ulgi. Moi rodzice dzielili z drugim dziadkiem życie, a przecież wiedzieli, kim był. Odczuli jednak, że powiedzenie prawdy było ważną i dobrą rzeczą. Później wraz z kolejnymi książkami nie było już tak łatwo, ponieważ pisałem o czasach sowieckich. Chyba rozpoznali tam jakąś prawdę o sobie i wcale nie byli z tego dumni.

Pisze pan w „Granicy zapomnienia" o upadku ZSRR. Jak pan wspomina tamte dni?

Pamiętam sierpień 1991 r. Byliśmy na daczy, tuż przy koszarach, gdzie stacjonował regiment pancerny. Wszystkie czołgi ruszyły w pewnym momencie do stolicy.

Czyli tak, jak to opisał pan w książce.

Kiedy masz dziewięć–dziesięć lat, polegasz na dorosłych. Oni zawsze wiedzą, co należy zrobić w danej sytuacji – co powiedzieć pani w sklepie i jaką decyzję podjąć. A jeśli jeden dorosły nie wie, to drugi już na pewno tak. Tymczasem w sierpniu 1991 r. zapamiętałem tłumy dorosłych, którzy nie wiedzieli, jak się zachować. Głównym źródłem informacji było radio. Zresztą słuchanie radia zawsze było ważnym sowieckim nawykiem. Nieustannie grało ono w tle: „Rozpoczęły się żniwa...", „Plony są obfite..." – choć mało kto przykładał do tego wagę. W tamtych dniach głos z radia był jednak jak głos proroka. Ludzie siedzieli wokół i słuchali. Widziałem, jak dorośli się boją, trzęsą się ze strachu na myśl, że nadszedł taki dzień. Stali się na powrót jak dzieci. Paradoksalnie dla mnie – malucha, który nie przeżył wcześniej żadnych historycznych wydarzeń – to wszystko było łatwiejsze.

Niepokojące jest jednak to, że dziesięć lat temu, w 2008 r., doznałem podobnego uczucia. To był czas, kiedy Putin zaciskał żelazną pięść i wszystkie dawne nawyki sowieckiego życia stały się na nowo przydatne. Moi rodzice znowu weszli w rolę autorytetów, tych, którzy wiedzą, jak postępować w szalonym otoczeniu. Tymczasem my, młodzi ludzie, mający wiele nadziei i marzeń, nie wiedzieliśmy, co się dzieje – na powrót staliśmy się dziećmi. I wtedy starsi nas uspokajali: „Może nadchodzą trudne czasy, ale my przecież znamy to z przeszłości sowieckiej, wiemy, jak w takich warunkach żyć". Wskazówka wykonała pełen obrót.

Kiedy pana zdaniem załamał się proces demokratyzacji w Rosji?

W 1994 r., kiedy nasz prezydent podjął decyzję o inwazji wojskowej na Czeczenię. To był punkt zwrotny, ponowne wkroczenie na ścieżkę imperialną, siłowe jednoczenie narodów pod rosyjską egidą – za pomocą politycznej perswazji bądź siły zbrojnej.

To zaledwie trzy lata od 1991 r.

Czeczeni to naród, który niezwykle ucierpiał w stalinowskim okresie. Nie można tak postępować, mając tego świadomość, za takie rzeczy płaci się duszą. Jeżeli wiesz, co Rosjanie i Sowieci uczynili wcześniej Czeczenom, to powinieneś mieć poczucie winy, a nie robić to samo i udawać, że jesteś prezydentem demokratycznego państwa.

O tym opowiada także pańska trzecia powieść „Ludzie sierpnia".

W tytule chodzi o dwa sierpnie – ten w 1991 r., kiedy runął pomnik Feliksa Dzierżyńskiego przed Łubianką (siedzibą rosyjskich służb specjalnych – red.). Tamto wydarzenie było świętowane jako zwycięstwo demokracji. I drugi sierpień – w 1999 r. Osiem lat później, po bardzo dziwnych zamachach bombowych w Moskwie, kiedy stało się jasne, że Władimir Putin zostanie wybrany na prezydenta. Ludzie sierpnia to ci, którzy mieli w 1991 r. swoje nadzieje i marzenia o przyszłej Rosji, a w 1999 r. oddali się we władanie prezydentowi z przeszłością w tajnych służbach.

Zakończenie tak monumentalnego cyklu może wyczerpać. Myśli pan o kolejnej książce?

Przez 25 lat tak zwanej niepodległości w Rosji zdążyliśmy doświadczyć traum podobnych do tych z czasów sowieckich. Mieliśmy dwie wojny czeczeńskie, które miliony ludzi wygnały z kraju, zdewastowały miasta, odebrały życie tysiącom cywilów. Jednocześnie te wojny zostały niemal kompletnie wyparte z oficjalnej pamięci. Dokładnie w taki sam sposób, jak wypierano czystki stalinowskie. Nie ma winnych i unikamy pytań o odpowiedzialność. Na dodatek mam poczucie, że antyzachodnia propaganda w Rosji osiągnęła najwyższy poziom w historii, niemal dorównujący intensywnością najgorszym czasom w XX wieku. Znowu obserwujemy polowanie na czarownice, a pochodzenie, sympatie ideologiczne czy osobiste związki z ludźmi na Zachodzie mogą być dla człowieka niebezpieczne. Dlatego myślę, że nadszedł czas, by napisać o tym.

Siergiej Lebiediew urodził się w 1981 r. w Moskwie. Z wykształcenia jest geologiem, brał udział w wyprawach badawczych na Daleką Północ i Wschód, pracował także jako dziennikarz. Obecnie mieszka w Berlinie. Napisał cztery powieści, w których opowiadając o historii swojej rodziny, kreśli monumentalny obraz XX-wiecznej Rosji. Po polsku ukazała się debiutancka „Granica zapomnienia" (2018, wyd. Claroscuro) w przekładzie Grzegorza Szymczaka, który pracuje nad kolejnym tłumaczeniem Rosjanina

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Pisarz-geolog to rzadki przypadek.

Dla mnie, dziecka geologów, było jasne, że przedłużę rodzinną tradycję. Kiedy jednak kończyłem naukę i zaczynałem pracę zawodową w połowie lat 90., w Rosji geologia była w absolutnej zapaści. Podobnie jak w całym przemyśle na wszystko brakowało pieniędzy. Zacząłem więc pracę w terenie na półdziko, jeździłem na wyprawy w stylu Indiany Jonesa i zbierałem z kolegami cenne minerały, by potem je odsprzedać muzeom. To nie była praca badacza, tylko poszukiwacza, bardziej jak z XIX wieku, jak z powieści Jacka Londona. Te wyprawy były jednocześnie moim pierwszym krokiem w stronę pisania, bo trafiłem na tereny gułagów.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć