Balicki: Rządy PiS to zapłata za 25 lat neoliberalizmu

Marek Balicki, polityk lewicy: Byłem działaczem tzw. gwiazdozbioru – grupy działaczy „Solidarności" skupionych wokół Joanny i Andrzeja Gwiazdów, przeciwnych porozumieniu Okrągłego Stołu i częściowo demokratycznym wyborom. Dlatego 4 czerwca 1989 roku w ogóle nie głosowałem.

Aktualizacja: 02.07.2016 16:01 Publikacja: 02.07.2016 00:01

W poszukiwaniu nowych sojuszników: Barbara Labuda, Marek Balicki i Danuta Waniek w kuluarach Sejmu,

W poszukiwaniu nowych sojuszników: Barbara Labuda, Marek Balicki i Danuta Waniek w kuluarach Sejmu, wrzesień 1993 r.

Foto: PAP/EPA

Rz: Jak to jest być lewicowcem w Polsce?

Ciężko. Choć gdy powstał ROAD, wydawało się, że będzie taką socjaldemokracją europejską. Nawet Unia Demokratyczna jeszcze miała szansę być partią o lewicowej wrażliwości, choć bardziej niż ROAD wspierała neoliberalne przemiany. Ale gdy połączyła się z Kongresem Liberalno-Demokratycznym i powstała Unia Wolności, to z jej wrażliwością było coraz gorzej. Pamiętam ducha Unii Wolności, w której cały czas się mówiło, że najpierw trzeba zarobić, aby później móc dzielić. Priorytetem była transformacja gospodarki, a to, co ważne dla ludzi, bezpieczeństwo socjalne, znalazło się na szarym końcu. W Unii Demokratycznej było podobnie. Nawet Jacek Kuroń, człowiek o duszy lewicowca, uwierzył, że trzeba wpierw postawić na wolny rynek, choć po latach miał inne refleksje. W rezultacie Polska przez 27 lat poszła w tym liberalizmie znacznie dalej niż niektórzy sąsiedzi.

Za to teraz mamy rządy PiS, bez wątpienia nastawione na działania socjalne.

Oczywiście. To jest zapłata za 25 lat neoliberalizmu. Jeżeli niektórzy mają o to pretensje do wyborców, to niech w pierwszej kolejności mają pretensje do tych, którzy w latach 90. wybrali tak bardzo liberalny kierunek. SLD też nie był partią socjaldemokratyczną.

Twierdził, że jest.

A jednak poparł twardy neoliberalny kurs przemian gospodarczych. Zapewne dlatego, że znajdował się pod ostrzałem „Gazety Wyborczej". Pamiętam, jak Ewa Milewicz sformułowała tezę, że SLD mniej wolno. I działacze SLD w to uwierzyli.

Bali się, że zostaną oskarżeni o powrót do PRL?

Tak. Pamiętam takie obawy w latach 2001–2005. Reformy poprzedniego rządu, Jerzego Buzka, okazały się złe, a mimo to SLD nie starał się ich korygować, właśnie pod taką presją. Nawet gdy pojawiała się refleksja, że służba zdrowia jest zbyt urynkowiona, to niewiele z tym robiono. W rezultacie niektóre rzeczy są już nie do zmiany.

Jak to się stało, że nie było pana w Sejmie kontraktowym?

Tak jak Bronisław Komorowski nie brałem nawet czynnego udziału w wyborach do Sejmu kontraktowego, czyli 4 czerwca nie głosowałem. Byłem działaczem tzw. gwiazdozbioru – należałem do grupy działaczy skupionych wokół Joanny i Andrzeja Gwiazdów, przeciwnych porozumieniu Okrągłego Stołu i częściowo demokratycznym wyborom. Dlatego zamiast kandydować do Sejmu, zaangażowałem się w samorząd. W 1990 roku zostałem radnym w Ząbkach, później włączyłem się w kampanię prezydencką Tadeusza Mazowieckiego. Od początku „Solidarności" byłem krytyczny wobec Lecha Wałęsy. Tak trafiłem do Unii Demokratycznej. A ponieważ w tej partii przed wyborami do parlamentu w 1991 roku odbyły się prawybory, w których zdobyłem pierwsze miejsce w tzw. obwarzanku, czyli okręgu podwarszawskim, wszedłem do Sejmu I kadencji.

A więc do najbardziej gorącego Sejmu w naszym 27-leciu. Unia Demokratyczna nie weszła do rządu Jana Olszewskiego. Z jakiego powodu?

Inne rozmowy Elizy Olczyk:

Powodów było wiele. Ten rząd sprawiał wrażenie niezbornego i właściwie przez cały czas jego istnienia toczyły się rozmowy o jego obaleniu.

Dlaczego?

Dlatego, że miała być transformacja neoliberalna, a polityka rządu Olszewskiego nie dawała na to gwarancji. Poza tym w Unii Demokratycznej panowało przeświadczenie, że wiemy lepiej, jak poprowadzić procesy demokratyzacji. A oni, czyli ekipa Olszewskiego, wszystko popsują albo w najlepszym wypadku wybiorą gorszą ścieżkę, a więc tak czy inaczej są zagrożeniem dla transformacji. Bo transformacja miała się zakończyć tak, jak się zakończyła. Cele zostały osiągnięte.

Już wtedy założono, że w Polsce będzie krwawy kapitalizm?

Może, aż tak nie myślano, ale wielu przeżyło neoliberalne ukąszenie. I tak w końcu wyszło. W warszawskiej pomocy społecznej już w latach 90. odbywały się przetargi na usługi, w których stawka wynagrodzenia była niższa od pensji minimalnej. A więc władza publiczna godziła się na umowy niezgodne z obowiązującymi przepisami. Pracownicy zarabiali grosze, prezesi krocie, a władza zamknęła się w swoich enklawach. Wszystko się pięknie udało. Tylko że prezesów było za mało, żeby utrzymać PO u władzy. A na dodatek niektórzy poparli PiS. (śmiech).

Ależ z pana socjalista! Jak pan sobie dawał radę w rządzie Hanny Suchockiej, gdzie było sporo wolnorynkowców?

To był rząd wielu partii, które czasami miały sprzeczne interesy, dlatego było w nim dużo napięć. Resort zdrowia nie był pod tym względem wyjątkiem. Przykładowo w naszym ministerstwie powstały dwa różne projekty reformy służby zdrowia – mój i ówczesnego wicepremiera Pawła Łączkowskiego, popieranego przez „Solidarność", która była wówczas mocno liberalna. Jej działacze naprawdę zachowywali się wtedy jak karpie żądające przyspieszenia Wigilii. Na tym tle dochodziło do silnych napięć, były próby odgórnego rozstrzygania sporów, w rezultacie przyjęto jakieś rozwiązania połowiczne. A gdyby wówczas wdrożono nasz projekt, to dzisiaj mielibyśmy służbę zdrowia zbliżoną do tej w większości krajów europejskich. Pamiętam też, że ówczesny wiceminister edukacji Kazimierz Marcinkiewicz napisał na mnie donos do pani premier.

Za co?

Ukazało się tłumaczenie broszury dla nauczycieli poświęcone HIV–AIDS. My jako ministerstwo wydrukowaliśmy to za swoje pieniądze, zapakowaliśmy w paczki i wysłaliśmy do kuratorów oświaty, żeby przekazali materiały do szkół. Kuratorzy oświaty podlegali MEN, zarządzanemu m.in. przez ZChN, a nasza książeczka była rzetelna, nie w duchu kościółkowym. Była w niej mowa o konieczności profilaktycznego stosowania prezerwatyw i jeszcze inne niemoralne pomysły (śmiech). Marcinkiewiczowi, który wówczas był twardym ZChN-owcem, to się bardzo nie spodobało i napisał skargę do pani premier, że resort zdrowia wkracza w cudze kompetencje. Zaś pani premier napisała do mnie, żebym się lepiej sprawował. Krótko mówiąc, skarciła mnie jak ucznia. Z tego powodu złożyłem nawet dymisję, która nie została przyjęta, ale za to wzmocniła mnie w partii. Na kolejnym zjeździe Unii Demokratycznej uzyskałem jeden z lepszych wyników i wszedłem do prezydium partii. Pamiętam m.in. dyskusje toczące się w prezydium UD, czy wejść do rządu SLD czy nie.

Jakie były argumenty za, a jakie przeciw?

Za, że trzeba kontynuować transformację, no a przeciw, że to jednak postkomuniści i jest za wcześnie, aby wchodzić z nimi w układy. Osobiście nigdy nie piętnowałem działaczy SLD, jednak wówczas też uważałem, że jest za wcześnie na współrządzenie. Ale powiem pani ciekawostkę – po zwycięstwie SLD w 1993 roku Bronisław Geremek na posiedzeniu naszego klubu powiedział, że byli ministrowie i wiceministrowie nie powinni od razu krytykować poczynań nowego rządu. Takie były standardy. Dziś nie do pomyślenia.

A jednak odszedł pan od obozu solidarnościowego i związał się z komunistami.

To było wiele lat później. Nie było już Unii Demokratycznej, tylko Unia Wolności. W 1997 roku nie kandydowałem do Sejmu z powodu Leszka Balcerowicza, naszego ówczesnego przewodniczącego. Byłem sprawozdawcą ustawy liberalizującej przepisy aborcyjne, autorstwa SLD. Sojuszowi było na rękę, że zostałem posłem sprawozdawcą, bo w ten sposób ustawa była międzyklubowa. Z kolei Balcerowicz oczekiwał, że zrezygnuję z roli posła sprawozdawcy. Nie zgodziłem się, bo dla mnie to była sprawa zasad. Bronisław Geremek namawiał mnie, żebym jednak kandydował. Miałem pierwsze miejsce na liście wyborczej w okręgu, ale nie chciałem. Gdybym wówczas został w Unii Wolności, to może wszedłbym do rządu? Choć nie jest to pewne, bo jednak w oczach prawicy byłem aborcjonistą. A może dzisiaj należałbym do PO? A tak – wróciłem do praktyki lekarskiej i za namową Basi Labudy rok później zostałem doradcą prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. A w 2001 roku Wojtek Borowik wymyślił, żebym kandydował do Senatu z list Unii Pracy. Dopiero wtedy wypisałem się z Unii Wolności.

Jak to się stało, że zaangażował się pan w walkę o prawo do aborcji? Pana partia, Unia Demokratyczna, w 1993 roku doprowadziła do słynnego kompromisu aborcyjnego, który obowiązuje do dzisiaj.

Ja za tym nie głosowałem. Cała nasza frakcja liberalno-społeczna Zofii Kuratowskiej była przeciwko tej ustawie. Nie zgadzaliśmy się na to, żeby Kościół forsował swoje reguły jako element prawa. Uważaliśmy, że ochrona płodu powinna być zróżnicowana w zależności od stadium jego rozwoju i że do 12. tygodnia ciąży państwo nie powinno rozstrzygać sytuacji konfliktu prywatności i zdrowia kobiety z życiem płodu. Poza tym uważaliśmy, że tak jak prohibicja sprzyjała rozwojowi przestępczości zorganizowanej, tak samo totalny zakaz aborcji sprzyja podziemiu aborcyjnemu kosztem kobiet. W partii było z tego powodu trochę wewnętrznych napięć, ale w granicach rozsądku.

Czy względy ideowe przesądziły, że poszedł pan do Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego?

Nie. Uważałem, że jego prezydentura była dobra. Aleksander Kwaśniewski jest wybitnym talentem politycznym. Może nawet najwybitniejszym po 1989 roku, choć nie do końca wykorzystanym. To, że był w PZPR, specjalnie mi nie przeszkadzało. Z większą rezerwą odnosiłem się do skrajnej prawicy spod znaku ZChN niż do byłych PZPR-owców.

Po tym było już panu łatwo wejść do rządu Leszka Millera, na stanowisko ministra zdrowia po Mariuszu Łapińskim.

Faktycznie długo się nie zastanawiałem, ale też długo na nim miejsca nie zagrzałem. Wszedłem do rządu niemal z marszu. Akurat kończyły się w Sejmie prace nad pierwszą ustawą o NFZ, a Łapiński został odwołany przez Leszka Millera przy okazji niepokojów na Śląsku. Spadł na mnie obowiązek wdrażania tej ustawy, a była ona źle przygotowana do wprowadzenia w życie. Ale udało się to zrobić. Niestety, okazało się, że Łapiński zachował swoje wpływy i nadal chciał rządzić. Gdy Leszek Miller wyznaczył na stanowisko szefa NFZ Aleksandra Naumana, człowieka Łapińskiego, złożyłem dymisję

Czy Miller obiecał panu, że sam pan obsadzi stanowisko szefa NFZ?

Nie było o tym mowy, gdy wchodziłem do rządu.

To dlaczego obruszył się pan na tę nominację?

Miałem dobrą intuicję, bo Nauman to nie była ciekawa postać, podobnie jak sam Łapiński. Za jego rządów w resorcie działy się złe rzeczy. Dla obsady stanowiska prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych zmieniono ustawę i umieszczono na tym stanowisku człowieka, którego osobiście później musiałem zwolnić, eufemistycznie mówiąc – z powodu utraty zaufania. Dlatego nie chciałem Naumana. Miller namawiał mnie, żebym został w rządzie, ale odnosiłem wrażenie, że Łapiński ma u niego ciągle mocną pozycję, bo z Naumana nie chciał zrezygnować, i tak się rozstaliśmy.

Łatwo jest złożyć dymisję?

O nie. To jest emocjonalnie bardzo obciążające, bo trzeba samotnie stanąć przeciwko wszystkim. Przez jakiś czas miałem poczucie osaczenia, które minęło dopiero po paru miesiącach. Ale był też pewien optymistyczny akcent. Gdy wróciłem do parlamentu, w senackim Klubie SLD przywitali mnie niemal jak bohatera.

Nie lubili Łapińskiego?

Nie. On się zachowywał arogancko. Pamiętam, jak chciał szybko przepchnąć przez Senat ustawę o NFZ, a ja byłem wówczas szefem Komisji Zdrowia, tyle że akurat przebywałem na jakimś wyjeździe. Zadzwonił do mnie i mówi: jak nie zwołasz natychmiast posiedzenia, odwołam cię jutro. Oczywiście nie odwołał. Ale dużo namieszał. Na jednym z niejawnych posiedzeń Sejmu potrafił oskarżać mnie, Elżbietę Radziszewską i Władysława Szkopa, że jesteśmy na pasku koncernów, tylko dlatego, że krytykowaliśmy jego działania. Nie był dobrym człowiekiem i aż dziw, że pozyskał zaufanie Millera. To Szkop powinien zostać ministrem zdrowia i miał większe doświadczenie. Ale Łapiński potrafił się zakręcić. Został doradcą Włodzimierza Cimoszewicza w końcówce jego rządu. Przyjeżdżał do mnie do szpitala w Drewnicy na dyżur, bo chciał wejść do zespołu doradców przy prezydencie. A na koniec uwiódł Millera.

A w jakich okolicznościach wszedł pan do rządu Marka Belki?

Też ratunkowo. Trybunał Konstytucyjny uchylił w styczniu ustawę o NFZ opracowaną przez rząd Leszka Millera. Moim zdaniem to była decyzja polityczna, bo argumentacja Trybunału była mniej więcej następująca – kasy chorych były dobre, NFZ jest zły. Tymczasem kasy chorych popełniały te same błędy, co NFZ. Ale mówi się: trudno. Rząd dostał czas na wprowadzenie w życie nowej ustawy do końca roku, a więc powinna być uchwalona najpóźniej do września. Rząd Marka Belki przygotował nowe przepisy, skierował je do Sejmu i zaczęły się problemy. Na czele Ministerstwa Zdrowia stał wówczas Marian Czekański, menedżer wyjęty z bankowości, który nie miał dość siły przebicia w środowisku, żeby szybko przeforsować ustawę. Belka spotykał się z klubami i też nie był w stanie ruszyć sprawy do przodu. W takich okolicznościach zostałem ministrem zdrowia i udało się, błyskawicznie przepchnęliśmy sprawę.

Czyj to był pomysł, żeby wszedł pan do rządu Belki?

Marka Borowskiego, wówczas już lidera SdPl. To on namówił Belkę, a później mnie. Najbardziej wściekły o tę nominację był Klub SLD, szczególnie frakcja wspierająca Łapińskiego. Zresztą postawa SLD wobec Belki w ogóle była pełny rezerwy. Ale ustawę zrobiliśmy. Według mnie rząd Belki był bardzo dobry, może najlepszy po 1989 roku. W tamtym okresie popełniłem jeden kadrowy błąd – z powołaniem Jerzego Millera, byłego wicewojewody krakowskiego i wiceministra finansów – na szefa NFZ. Wydawał się dobrym kandydatem, był związany z obozem solidarnościowym i nieźle orientował się w zdrowiu.

A co się okazało?

Że trzeba było słuchać wszystkich doradców, a nie tylko niektórych. Bo byli tacy, którzy mówili, że Miller szybko się uniezależni i zacznie prowadzić własną politykę. I tak się stało. Projektując NFZ, popełniliśmy błąd strukturalny – przyznaliśmy mu pełną niezależność. W praktyce doprowadziliśmy do dwuwładzy – Ministerstwo Zdrowia było jednym ośrodkiem władzy, a NFZ drugim i nieustannie dochodziło do konfliktów. Miller przetrzymywał pieniądze w NFZ i jednocześnie miał niezapłacone nadwykonania np. w onkologii, a ja nie mogłem go zmusić, żeby uregulował należności. Robił to prawdopodobnie dlatego, że stawiał już na przyszłe rządy PO–PiS. Toczyliśmy o to gwałtowny spór, który został połowicznie rozstrzygnięty przez Belkę.

Czyli jak to się skończyło?

Tak, że Miller przeniósł do następnego rządu zaoszczędzone kilka miliardów złotych, choć pewnie się zdziwił, gdy się okazało, że z tych pieniędzy skorzysta PiS, a nie PO–PiS. Zresztą w rządzie Marka Belki w pewnym momencie zaczęło się ustawianie pod nowe rozdanie polityczne. Wie pani, że w SdPl głosowałem przeciwko poparciu przez tę partię rządu Belki? A potem sam w nim zasiadałem. To był dopiero paradoks.

Dlaczego był pan przeciwny temu rządowi? Uważał pan, że trzeba było iść na wcześniejsze wybory?

Zdecydowanie tak. Z punktu widzenia SdPl było to najlepsze rozwiązanie. Mogliśmy wypłynąć na fali krytyki SLD. Polityczny wiatr wiał w nasze żagle, a takich okazji w polityce nie można marnować. Mogliśmy zdobyć nawet 10 proc. poparcia we wcześniejszych wyborach. Socjaldemokracja jeszcze kilka miesięcy później potrafiła się prześlizgnąć do europarlamentu. Ale Marek Borowski nie chciał wcześniejszych wyborów. Już wówczas myślał o kandydowaniu na prezydenta i połączenie wyborów prezydenckich z parlamentarnymi było mu na rękę. To był zresztą powód klęski SdPl, SLD i całej lewicy. Bo Leszek Miller też popełnił błąd, że nie zdecydował się na wcześniejsze wybory po referendum unijnym. Wtedy się skończyła ta formacja. W 2003 roku miała jeszcze możliwość transformacji, bo nawet gdyby Sojusz przegrał wybory, to z takim potencjałem miałby szansę na dalsze działanie. Dwa lata później było to już niemożliwe.

W rządzie Belki też się pan podał raz do dymisji. Dlaczego?

Z powodu ustawy o oddłużeniu szpitali. Chodziło o to, żeby umorzyć długi, ale zarazem zrestrukturyzować szpitale w taki sposób, by nie mogły ponownie się zadłużyć. Zaproponowaliśmy przekształcenie szpitali w spółki użyteczności publicznej. Podkreślam, że nie miały to być spółki komercyjne. I ta ustawa nie przeszła w Sejmie. SLD głosował za, ale nie miał większości, Platforma mówiła wówczas: my jesteśmy w ogóle przeciwko spółkom, a PiS jej wtórował, podważając w pewnym sensie własny program. W rezultacie ustawa upadła, a ja podałem się do dymisji, która jednak nie została przyjęta. Wtedy szybko zareagował prezydent Kwaśniewski, wniósł własny projekt ustawy dotyczący tylko oddłużenia szpitali. Za tym wszyscy zagłosowali, ale spółki użyteczności publicznej trafiły do lamusa. Wtedy mogłem zostać w rządzie. I mam satysfakcję, że obecny minister Konstanty Radziwiłł dziś próbuje wrócić do idei spółek użyteczności publicznej, czyli działających non profit.

Przez moment był pan też blisko Janusza Palikota. Co pana do tego popchnęło?

On mnie zaprosił do swojej rady programowej. Pochodziłem tam przez jakiś czas, ale szybko przestałem. Uznałem, że za bardzo uwierzył w swoją gwiazdę. Poza tym w sposób nieprzyzwoity atakował prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dziś uważam, że taką rolę mógł grać za aprobatą Donalda Tuska, który budował na tym swoją pozycję polityka koncyliacyjnego i nieagresywnego.

Czy jest pan ciągle członkiem SLD?

Jestem. Ale na zebrania chodzę już rzadko. Jednak nie potrafię się do końca zdystansować od polityki. Dlatego wszedłem do Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie Andrzeju Dudzie. Nie wiem, czy coś wyniknie z mojej pracy w tej Radzie. Mam poczucie, że trochę stoimy w miejscu. Ale uważam, że mimo wszystko warto tam być. PiS i SLD mają ze sobą trochę wspólnego – obie partie były ostro atakowane przez media głównego nurtu. Przy czym SLD miał gorzej, bo teraz media są bardziej spluralizowane, a za rządów SLD „Gazeta Wyborcza" dominowała na rynku medialnym i trzymała Sojusz ostro w ryzach. Mnie również dotknęły ataki tylko dlatego, że byłem związany z SLD. Uważam, że afera Rywina również została wyolbrzymiona przez te same media, które później patrzyły przez palce na grzechy PO.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Marek Balicki jest anestezjologiem i psychiatrą. Działacz „Solidarności" w latach 1980–1981, internowany, czynny w podziemiu. Po roku 1989 członek, ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności, a następnie Socjaldemokracji Polskiej i SLD. Dwukrotny minister zdrowia, poseł na Sejm RP I, II i VI kadencji, senator V kadencji. Od jesieni 2015 r. członek prezydenckiej Narodowej Rady Rozwoju

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: Jak to jest być lewicowcem w Polsce?

Ciężko. Choć gdy powstał ROAD, wydawało się, że będzie taką socjaldemokracją europejską. Nawet Unia Demokratyczna jeszcze miała szansę być partią o lewicowej wrażliwości, choć bardziej niż ROAD wspierała neoliberalne przemiany. Ale gdy połączyła się z Kongresem Liberalno-Demokratycznym i powstała Unia Wolności, to z jej wrażliwością było coraz gorzej. Pamiętam ducha Unii Wolności, w której cały czas się mówiło, że najpierw trzeba zarobić, aby później móc dzielić. Priorytetem była transformacja gospodarki, a to, co ważne dla ludzi, bezpieczeństwo socjalne, znalazło się na szarym końcu. W Unii Demokratycznej było podobnie. Nawet Jacek Kuroń, człowiek o duszy lewicowca, uwierzył, że trzeba wpierw postawić na wolny rynek, choć po latach miał inne refleksje. W rezultacie Polska przez 27 lat poszła w tym liberalizmie znacznie dalej niż niektórzy sąsiedzi.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Plus Minus
Pegeerowska norma
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił