To dlaczego obruszył się pan na tę nominację?
Miałem dobrą intuicję, bo Nauman to nie była ciekawa postać, podobnie jak sam Łapiński. Za jego rządów w resorcie działy się złe rzeczy. Dla obsady stanowiska prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych zmieniono ustawę i umieszczono na tym stanowisku człowieka, którego osobiście później musiałem zwolnić, eufemistycznie mówiąc – z powodu utraty zaufania. Dlatego nie chciałem Naumana. Miller namawiał mnie, żebym został w rządzie, ale odnosiłem wrażenie, że Łapiński ma u niego ciągle mocną pozycję, bo z Naumana nie chciał zrezygnować, i tak się rozstaliśmy.
Łatwo jest złożyć dymisję?
O nie. To jest emocjonalnie bardzo obciążające, bo trzeba samotnie stanąć przeciwko wszystkim. Przez jakiś czas miałem poczucie osaczenia, które minęło dopiero po paru miesiącach. Ale był też pewien optymistyczny akcent. Gdy wróciłem do parlamentu, w senackim Klubie SLD przywitali mnie niemal jak bohatera.
Nie lubili Łapińskiego?
Nie. On się zachowywał arogancko. Pamiętam, jak chciał szybko przepchnąć przez Senat ustawę o NFZ, a ja byłem wówczas szefem Komisji Zdrowia, tyle że akurat przebywałem na jakimś wyjeździe. Zadzwonił do mnie i mówi: jak nie zwołasz natychmiast posiedzenia, odwołam cię jutro. Oczywiście nie odwołał. Ale dużo namieszał. Na jednym z niejawnych posiedzeń Sejmu potrafił oskarżać mnie, Elżbietę Radziszewską i Władysława Szkopa, że jesteśmy na pasku koncernów, tylko dlatego, że krytykowaliśmy jego działania. Nie był dobrym człowiekiem i aż dziw, że pozyskał zaufanie Millera. To Szkop powinien zostać ministrem zdrowia i miał większe doświadczenie. Ale Łapiński potrafił się zakręcić. Został doradcą Włodzimierza Cimoszewicza w końcówce jego rządu. Przyjeżdżał do mnie do szpitala w Drewnicy na dyżur, bo chciał wejść do zespołu doradców przy prezydencie. A na koniec uwiódł Millera.
A w jakich okolicznościach wszedł pan do rządu Marka Belki?
Też ratunkowo. Trybunał Konstytucyjny uchylił w styczniu ustawę o NFZ opracowaną przez rząd Leszka Millera. Moim zdaniem to była decyzja polityczna, bo argumentacja Trybunału była mniej więcej następująca – kasy chorych były dobre, NFZ jest zły. Tymczasem kasy chorych popełniały te same błędy, co NFZ. Ale mówi się: trudno. Rząd dostał czas na wprowadzenie w życie nowej ustawy do końca roku, a więc powinna być uchwalona najpóźniej do września. Rząd Marka Belki przygotował nowe przepisy, skierował je do Sejmu i zaczęły się problemy. Na czele Ministerstwa Zdrowia stał wówczas Marian Czekański, menedżer wyjęty z bankowości, który nie miał dość siły przebicia w środowisku, żeby szybko przeforsować ustawę. Belka spotykał się z klubami i też nie był w stanie ruszyć sprawy do przodu. W takich okolicznościach zostałem ministrem zdrowia i udało się, błyskawicznie przepchnęliśmy sprawę.
Czyj to był pomysł, żeby wszedł pan do rządu Belki?
Marka Borowskiego, wówczas już lidera SdPl. To on namówił Belkę, a później mnie. Najbardziej wściekły o tę nominację był Klub SLD, szczególnie frakcja wspierająca Łapińskiego. Zresztą postawa SLD wobec Belki w ogóle była pełny rezerwy. Ale ustawę zrobiliśmy. Według mnie rząd Belki był bardzo dobry, może najlepszy po 1989 roku. W tamtym okresie popełniłem jeden kadrowy błąd – z powołaniem Jerzego Millera, byłego wicewojewody krakowskiego i wiceministra finansów – na szefa NFZ. Wydawał się dobrym kandydatem, był związany z obozem solidarnościowym i nieźle orientował się w zdrowiu.
A co się okazało?
Że trzeba było słuchać wszystkich doradców, a nie tylko niektórych. Bo byli tacy, którzy mówili, że Miller szybko się uniezależni i zacznie prowadzić własną politykę. I tak się stało. Projektując NFZ, popełniliśmy błąd strukturalny – przyznaliśmy mu pełną niezależność. W praktyce doprowadziliśmy do dwuwładzy – Ministerstwo Zdrowia było jednym ośrodkiem władzy, a NFZ drugim i nieustannie dochodziło do konfliktów. Miller przetrzymywał pieniądze w NFZ i jednocześnie miał niezapłacone nadwykonania np. w onkologii, a ja nie mogłem go zmusić, żeby uregulował należności. Robił to prawdopodobnie dlatego, że stawiał już na przyszłe rządy PO–PiS. Toczyliśmy o to gwałtowny spór, który został połowicznie rozstrzygnięty przez Belkę.
Czyli jak to się skończyło?
Tak, że Miller przeniósł do następnego rządu zaoszczędzone kilka miliardów złotych, choć pewnie się zdziwił, gdy się okazało, że z tych pieniędzy skorzysta PiS, a nie PO–PiS. Zresztą w rządzie Marka Belki w pewnym momencie zaczęło się ustawianie pod nowe rozdanie polityczne. Wie pani, że w SdPl głosowałem przeciwko poparciu przez tę partię rządu Belki? A potem sam w nim zasiadałem. To był dopiero paradoks.
Dlaczego był pan przeciwny temu rządowi? Uważał pan, że trzeba było iść na wcześniejsze wybory?
Zdecydowanie tak. Z punktu widzenia SdPl było to najlepsze rozwiązanie. Mogliśmy wypłynąć na fali krytyki SLD. Polityczny wiatr wiał w nasze żagle, a takich okazji w polityce nie można marnować. Mogliśmy zdobyć nawet 10 proc. poparcia we wcześniejszych wyborach. Socjaldemokracja jeszcze kilka miesięcy później potrafiła się prześlizgnąć do europarlamentu. Ale Marek Borowski nie chciał wcześniejszych wyborów. Już wówczas myślał o kandydowaniu na prezydenta i połączenie wyborów prezydenckich z parlamentarnymi było mu na rękę. To był zresztą powód klęski SdPl, SLD i całej lewicy. Bo Leszek Miller też popełnił błąd, że nie zdecydował się na wcześniejsze wybory po referendum unijnym. Wtedy się skończyła ta formacja. W 2003 roku miała jeszcze możliwość transformacji, bo nawet gdyby Sojusz przegrał wybory, to z takim potencjałem miałby szansę na dalsze działanie. Dwa lata później było to już niemożliwe.
W rządzie Belki też się pan podał raz do dymisji. Dlaczego?
Z powodu ustawy o oddłużeniu szpitali. Chodziło o to, żeby umorzyć długi, ale zarazem zrestrukturyzować szpitale w taki sposób, by nie mogły ponownie się zadłużyć. Zaproponowaliśmy przekształcenie szpitali w spółki użyteczności publicznej. Podkreślam, że nie miały to być spółki komercyjne. I ta ustawa nie przeszła w Sejmie. SLD głosował za, ale nie miał większości, Platforma mówiła wówczas: my jesteśmy w ogóle przeciwko spółkom, a PiS jej wtórował, podważając w pewnym sensie własny program. W rezultacie ustawa upadła, a ja podałem się do dymisji, która jednak nie została przyjęta. Wtedy szybko zareagował prezydent Kwaśniewski, wniósł własny projekt ustawy dotyczący tylko oddłużenia szpitali. Za tym wszyscy zagłosowali, ale spółki użyteczności publicznej trafiły do lamusa. Wtedy mogłem zostać w rządzie. I mam satysfakcję, że obecny minister Konstanty Radziwiłł dziś próbuje wrócić do idei spółek użyteczności publicznej, czyli działających non profit.
Przez moment był pan też blisko Janusza Palikota. Co pana do tego popchnęło?
On mnie zaprosił do swojej rady programowej. Pochodziłem tam przez jakiś czas, ale szybko przestałem. Uznałem, że za bardzo uwierzył w swoją gwiazdę. Poza tym w sposób nieprzyzwoity atakował prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dziś uważam, że taką rolę mógł grać za aprobatą Donalda Tuska, który budował na tym swoją pozycję polityka koncyliacyjnego i nieagresywnego.
Czy jest pan ciągle członkiem SLD?
Jestem. Ale na zebrania chodzę już rzadko. Jednak nie potrafię się do końca zdystansować od polityki. Dlatego wszedłem do Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie Andrzeju Dudzie. Nie wiem, czy coś wyniknie z mojej pracy w tej Radzie. Mam poczucie, że trochę stoimy w miejscu. Ale uważam, że mimo wszystko warto tam być. PiS i SLD mają ze sobą trochę wspólnego – obie partie były ostro atakowane przez media głównego nurtu. Przy czym SLD miał gorzej, bo teraz media są bardziej spluralizowane, a za rządów SLD „Gazeta Wyborcza" dominowała na rynku medialnym i trzymała Sojusz ostro w ryzach. Mnie również dotknęły ataki tylko dlatego, że byłem związany z SLD. Uważam, że afera Rywina również została wyolbrzymiona przez te same media, które później patrzyły przez palce na grzechy PO.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Marek Balicki jest anestezjologiem i psychiatrą. Działacz „Solidarności" w latach 1980–1981, internowany, czynny w podziemiu. Po roku 1989 członek, ROAD, Unii Demokratycznej, Unii Wolności, a następnie Socjaldemokracji Polskiej i SLD. Dwukrotny minister zdrowia, poseł na Sejm RP I, II i VI kadencji, senator V kadencji. Od jesieni 2015 r. członek prezydenckiej Narodowej Rady Rozwoju
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95