Jego twórczość nie tylko jest pamiętana – jest żywa, ciągle krąży w języku i gigantycznym literackim krwiobiegu i trudno sobie wyobrazić, żeby miała z niego kiedykolwiek zniknąć. Ale jeśli już w jakiś sposób należało uczcić 400. rocznicę śmierci stratfordczyka, to właśnie tak, jak zrobił to brytyjski wydawca Hogarth Press, który zaprosił do współpracy grono cenionych i popularnych autorów (m.in. Jo Nesbo, Anne Tyler, Gillian Flynn), by przerobili dramaty Szekspira na współczesne powieści.

Efekty, jak można się było spodziewać, są różne. Podobnie było z serią mitologiczną, w której Margaret Atwood zajmowała się Penelopą, a Wiktor Pielewin Tezeuszem. Trzeba jednak powiedzieć, że „Shylock się nazywam", czyli „Kupiec wenecki" według Howarda Jacobsona, na tle tego rodzaju prób się wyróżnia. Przede wszystkim dlatego, że widać, iż Jacobson czuje Szekspira i jego bodaj najbardziej kontrowersyjny dramat, a jeszcze lepiej czuje – najmocniejszy punkt powieści – samą postać Shylocka.

Shylock powraca do żywych, ale ląduje w Anglii, nie w Wenecji. Wciela się tu w rolę doradcy bądź sumienia swojego dzisiejszego odpowiednika Simona Strulovitcha, kolekcjonera sztuki, który im bardziej próbuje wyrzec się swego kulturowego dziedzictwa, tym mocniej się ono w nim odzywa. Strulovich, jak Shylock, stara się uchronić swą córkę przed zakusami goja (hajlującego szóstoligowego piłkarza), domagając się od niego lub jego przyjaciela D'Antona „funta ciała". Angielski prozaik wrzuca czytelnika w świat wyraźnych opozycji znanych z Szekspira: chrześcijanin – Żyd, ojciec – córka, natura – kultura, sacrum – profanum, starość – młodość. Gra też na odwiecznych stereotypach i ukazuje Shylocka właśnie jako ich ofiarę, a finał „Kupca" w interpretacji Jacobsona – bo obok reinterpretacji pisarz także Szekspira interpretuje – przywodzi na myśl nieuchronność antycznego fatum. Ale grozę „Kupca" zastępuje tu groteska, a tragiczny los Shylocka kontrastuje ze wspaniałą przemową na temat miłosierdzia (przemowę tę wygłasza zresztą Shylock, a nie, jak w oryginale, Porcja). Dzięki temu Jacobsonowi udaje się Szekspira odświeżyć, choć kosztem pewnej teatralności drugoplanowych bohaterów i niektórych dialogów.

„Shylock się nazywam" nie jest najwybitniejszą powieścią w dorobku Anglika, nie dorównuje choćby nagrodzonej Bookerem „Kwestii Finklera" czy świetnym „Wieczorom kaluki". Z pewnością jednak to najlepsza pozycja z tych, które do tej pory ukazały się po polsku w „Projekcie Szekspir", i całkiem udana próba gry z oryginałem, sprawdzająca się także – dzięki poczuciu humoru i dobrze nakreślonym pierwszoplanowym postaciom – jako zupełnie autonomiczny utwór, którego wprawdzie bez Szekspira by nie było, lecz który może się bez Szekspira obyć.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95