W ubiegłym roku sztuka reanimacji gatunku noir udała się Martinowi McDonaghowi w „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri". Drugim filmem, nie tak głośnym i mniej docenionym, choć również niezwykle ciekawym, który bawi się estetyką czarnego kryminału, jest „Small Town Crime" nakręcony przez braci reżyserów Iama i Eshoma Nelmsów, który można oglądać po polsku na Netflixie. Twórcy za punkt wyjścia obrali klasyczny motyw upadłego gliny, który dostaje jeszcze jedną szansę od życia w postaci prywatnego śledztwa mogącego przywrócić mu utraconą niewinność.
Już pierwsza scena „Small Town Crime" podpowiada, że na ekranie spodziewać się możemy gatunkowej zabawy schematami – pół żartem, pół serio, ale też bez trzymanki. Film otwiera trudny poranek Mike'a Kendalla. 45-letni chudy, żylasty mężczyzna schodzi do garażu, gdzie stoi ławeczka ze sztangą. Widzimy, że facet ma kaca giganta, ale zamiast dogorywać w pościeli, idzie na przebój i zaczyna wyciskać sztangę. Pragnienie gasi piwem z puszki, a kiedy wymordowany w końcu wymiotuje, to obok stoi naszykowany kosz na śmieci. W ścieżce dźwiękowej brzmi utwór zespołu The Animals z lat 60. pt. „Good Times". Słyszymy, jak wokalista Eric Bourden śpiewa: „Kiedy myślę o tych wszystkich dobrych chwilach, które przebalowałem. Kiedy zamiast pić trzeba było myśleć. Kiedy zamiast szarpać się z życiem, wystarczyło robić to co należy. Gorzała sprawiała, że przegrywałem dzień w dzień". I w zasadzie wszystko staje się jasne. Mike Kendall to pierwszorzędny degenerat, który co wieczór pije na umór, a na dodatek ma skłonność do siadania po alkoholu za kółko swojego wypasionego chevy Nova, pomalowanego czarnym matowym lakierem. Samochód to praktycznie jedyna rzecz, która Mike'owi pozostała w życiu i na której mu choć trochę zależy, od czasu gdy został wyrzucony z policji. Za co stracił odznakę? Nie będę tego zdradzał, w końcu takie detale budują klimat i nadają smak opowieści.
Jak to zwykle bywa w czarnym kryminale, nasz upadły bohater dostanie szansę, by odkupić swoje grzechy i wrócić pomiędzy „żywych". A ma dla kogo żyć, bowiem martwi się o niego przyszywana siostra (Kendall był adoptowany) i jej mąż. Obydwoje czarnoskórzy, w przeciwieństwie do białego Mike'a.
Ale nie tylko treść, również i forma potęgują nastrój noir. Akcja przebiega głównie po zmroku, więc postacie i samochody rysują się na tle czerni jasnym światłem reflektorów i neonów. Akcja przenosi nas z posterunków do barów, przez samochodowe parkingi, stacje benzynowe i apartamenty zamożnych miejscowych notabli. Dochodzenie sięga bowiem wysokich szczebli lokalnej władzy, a sprawa dotyczy prostytuowania młodych dziewcząt, z których jedna zostaje brutalnie zamordowana. To właśnie ją Mike Kendall znajdzie na poboczu, co go skłoni, by na moment przestać pić i spróbować swych sił jako prywatny detektyw.
Czy uda mu się odkupić grzechy i odzyskać szacunek w oczach ludzi i swoich własnych? Wskazówką mogą być ostatnie wersy piosenki Animalsów, która nie tylko otwiera, ale i zamyka film braci Nelms: „Wszystko przychodziło mi zbyt łatwo, a to zazwyczaj początek balu". Detektyw Kendall przez cały film ma pod górkę, może więc tym razem się nie stoczy.