Cała noc picia z Narodowym w tle

Połyskujące w rzece odbicia Stadionu Narodowego i mostu Poniatowskiego tworzą najpiękniejszy krajobraz, jaki można sobie wymarzyć do spożywania piwka. Tłumy warszawiaków siadają więc na betonowych schodkach i piją. Na odcinku zaledwie kilometra rozciąga się największa stołeczna impreza plenerowa.

Publikacja: 15.06.2018 18:00

Cała noc picia z Narodowym w tle

Foto: Rzeczpospolita/ Marta Bogacz

Z każdą godziną robi się coraz tłoczniej i głośniej, a ludzie jak nakręceni chodzą we wszystkich kierunkach. Jedni zatrzymują się przy straganach z jedzeniem, gdzie można znaleźć indyjskie curry czy hiszpańskie tapasy, inni przy stoisku z włoską pizzą. Do pełni szczęścia brakuje tu tylko polskich pierogów.

Tysiące warszawiaków siedzą na bulwarowych schodkach, gdzie co jakiś czas słychać upadające na beton kapsle albo pieniące się pod zawleczką piwo. Są studenci, którzy zamartwiają się zbliżającą się sesją, ale też grupka przyjaciół, która pije za zdrowie koleżanki – jak sami zdradzają, kończąc głośne „Sto lat", Marleny.

Obok siedzą Paolo i Sofia. Mówią po angielsku z włoskim akcentem. Elegancko ubrani, w białych koszulach i ciemnych marynarkach wyróżniają się w kolorowym tłumie. Od razu po zakończeniu pracy – z teczkami, służbowymi laptopami i jakimiś dokumentami – ruszyli nad Wisłę, by oblać zakończenie ważnego projektu. O zabójczych terminach i beznadziejnym szefie rozmawiają z Marcinem, który siedzi na schodkach w białych, krótkich spodenkach i różowym T-shircie. Zdradzają, że świętują wielki sukces, ale o jego szczegółach już nie chcą mówić.

– Na jedno, no, może na dwa piwka. Nie chcemy już myśleć o mejlach, telefonach i o tym całym stresie – tłumaczą, wznosząc toast czeskim piwem. Marcin dodaje, że bywają tutaj często, bo po całym tygodniu to tu najlepiej wypoczywają, nawet kiedy impreza przeciągnie się do rana, a cały następny dzień trudno zwlec się z łóżka.

W oparach bulwarów

Większość bulwarowych imprezowiczów wygląda, jakby byli przed trzydziestką. Choć wieczorem jest na tyle ciemno, by ukryć nie tylko ich wiek, ale też to, co po sobie zostawiają: niedopite piwa, opakowania po chipsach, a zdarza się, że i tylko do połowy opróżnione butelki wódki. Poza tym ubrani są tak, jakby właśnie skończyli lekcje w liceum, choć u niektórych srebrny włos, zmarszczki wokół oczu czy postępujące zakola bardziej wskazywałyby na przerwę od korporacyjnego kieratu. Noszą kolorowe bluzy, markowe koszulki, plecaki, minispódniczki, sukienki w grochy i wygodne, sportowe obuwie. Nad Wisłą faux pas jest założenie butów na obcasie. W każdy weekend bawią się tu tysiące ludzi, ale kobiety w szpilkach można policzyć na palcach jednej ręki.

Granice tzw. imprezowych bulwarów wyznaczają most Świętokrzyski na północy i przyczółek czerniakowski na południu. To tu warszawiacy, najczęściej z piwem w dłoni, spędzają letnie weekendy. Mogą to robić legalnie, bo całość bulwarów wiślanych jest obszarem wyłączonym z zakazu publicznego spożywania alkoholu. Tak zadecydowali stołeczni radni w marcu 2018 r.

Na odcinku zaledwie kilometra rozciąga się największa stołeczna impreza plenerowa. Tak jest co tydzień: tłumy siadają na betonowych schodkach i piją. Pierwszym przystankiem w drodze na bulwary jest osiedlowy sklep – monopolowy lub minidelikatesy, gdzie trzeba zaopatrzyć się w alkohol. – W sklepie kupię cztery piwa za dychę. Gdybym nie przyniósł własnych, to w barach nad Wisłą bym zbankrutował, bo tam jedno kosztuje tyle co cztery w sklepie – mówi Janek, student prawa.

Kupowana jest też wódka, o ile znajdą się kompani do jej wypicia. Nie wolno wtedy zapominać o plastikowych kubeczkach, bo inaczej trzeba pić wódkę wprost z gwinta. Smak spływającego do gardła ciepłego płynu zabija się wygazowaną kolą albo tanim sokiem pomarańczowym z dyskontu. Potem można pójść potańczyć. Dziewczyny czasem decydują się kupić cydr czy wino. Ewentualnie owocowe piwo, choć koledzy do znudzenia będą przypominać, że owocowe to nie piwo.

Na bulwarach oprócz oparów masowo spożywanego alkoholu w powietrzu unosi się też zapach przypalanej gdzieniegdzie marihuany. A przy czwartym lub piątym piwie zaczynają pojawiać się też małe dylematy. Grupka znajomych głośno zastanawia się, czy odstawić pijaną już Aśkę do domu, czy może jednak poczekać na schodkach, aż ta poczuje się lepiej. W oczy od razu rzucają się ich poszarpane jeansy, koszulki z wielkim, czerwonym logo Levi's i buty za kilkaset złotych. Mają może 20 lat, obok nich stoi czteropak piwa.

– Ej, zamówcie jej taksówkę albo odwieźcie ją metrem te dwie stacje. No, chyba że jednak pojedziemy do Tomka na imprezę, ale – cholera – to strasznie daleko – proponuje jedna z koleżanek. Wygląda na mózg całej operacji. Nie wiadomo, czy to dlatego, że wydaje się być najbardziej trzeźwa, czy jednak budzi respekt pokaźnym obwodem bicepsa. Na uboczu trzymają się za to dwaj koledzy, którzy niewzruszeni otwierają kolejne piwa.

Po chwili uwagę bulwarowiczów przyciąga inna grupka, tym razem pięciu elegancko ubranych chłopaków. Zebrali się przy filarze jednego z mostów. Nagle, bez żadnego powodu jeden z nich zdejmuje marynarkę i zbulwersowany podbiega do kolegi. Inne rozjuszone młode byczki otaczają ich kołem. Z daleka wygląda to na początek bójki, ale szybko okazuje się, że to tylko gra. Cała grupka ze smartfonami w rękach nagrywa po prostu kolejny przełomowy filmik z imprezy, który będzie żył w internecie przez następne 24 godz.

Z ławeczki obok przygląda się im bezdomny, a dwa kroki dalej tworzy się kilkunastoosobowa kolejka do bulwarowej toalety – pozbawionej bieżącej wody i światła.

Połyskujące w rzece odbicia Stadionu Narodowego i mostu Poniatowskiego tworzą najpiękniejszy krajobraz, jaki można sobie wymarzyć do spożywania plenerowego piwka. Co jakiś czas połyskują więc flesze i wraz z kolorowymi światłami nadwiślańskich klubów rozświetlają czerwcową noc. Uroczy klimat niszczy jednak smród z krzaków. Załatwiane są tam najróżniejsze potrzeby, bo widocznie nie wszyscy imprezowicze mają czas, by odstać swoje w kolejce do toi toia.

– Po chwili nos się do tego przyzwyczaja. Wiem, bo mój kolega jest po medycynie i tak mi to wytłumaczył – przekonuje swoje koleżanki Karol. Trzy blondynki ubrane w białe, zwiewne sukienki chciały poczuć się jak w klubie, chciały drinków, muzyki i normalnej toalety. Tutaj czują się nieswojo. Mają dość siedzenia na schodkach bulwarów, chcą przynajmniej chwilę potańczyć. Zbierają się i ruszają główną alejką nadwiślańskich klubów.

Uliczka jest wąska, ale przedsiębiorczym warszawiakom to nie przeszkadza, by na niej dorobić. Dwóch starszych panów postawiło stoliczek i ustawili na nim piwo. Jedno za 5 zł, dużo taniej niż w barze. Kilka metrów dalej przejechał wózek z hot dogami, ale nie będzie miał łatwo, bo obok stoją już zapiekanki. Uliczką rządzi jedna złota zasada: wszyscy denerwujemy się na tych, którzy gdzieś pędzą, ale też na tych, którzy są zbyt ślamazarnymi. Inni są w porządku, o ile się nie zataczają, nie awanturują i nie blokują przejścia.

Łysiejący król parkietu

Po kilku przekleństwach, odepchnięciu pijanych imprezowiczów i wysypaniu piasku z markowych espadryli trzy blondynki przedzierają się do pierwszego klubu. Różowo-żółte światło w końcu pozwala rozpoznać twarze ludzi, choć przez tłok i tak wszystkie zlewają się w jeden, ściśnięty na parkiecie motłoch. Czterech zmęczonych barmanów nalewa z kija już setne piwo do plastikowego kubka. Jest wśród nich tylko jedna drobna dziewczyna. Mówi, że pracuje tu, żeby sobie dorobić – studiuje. Myślami jest na egzaminach z podstaw prawa i kultury XX w.

Pozostaje tylko powalczyć o miejsce na parkiecie. Co prawda można przejść do kolejnych klubików, ale właściwie wszędzie panuje podobny ścisk. I w zasadzie „taniec" ogranicza się tylko do rytmicznego uginania nóg, co w sumie przy szóstym piwie jest jednak bezpieczniejszą opcją niż szalone tango z ledwo poznanym parterem.

Wygląda na dwadzieścia parę lat. Ciemne, długie włosy, śliczna czarna spódniczka, smukła sylwetka. Właśnie zobaczył ją podstarzały, łysiejący król parkietu i uskutecznia swój podryw, oferując drinka, bo jego wytarty, imprezowy T-shirt tym razem nie wystarczy. Tańczą, bo na parkiecie właśnie zrobiło się trochę luźniej. Naprawdę dobrze się bawią. Po dłuższej chwili już trzymają się za ręce, później ruszają w kierunku postoju taksówek.

– A ja wciąż tę k... kocham! – krzyczy rozżalony chłopak. Jest wysoki, przystojny, ubrany w czarną bluzę z napisem zachęcającym do kupowania dzieł sztuki zamiast kokainy. Spuszcza nisko głowę, ale nie przeszkadza mu to obserwować każdego kroku dziewczyny. Kolega proponuje mu kolejne piwo, żeby odgonić na chwilę złe myśli.

Nadwiślański świt

Zbliża się trzecia nad ranem, a taksówkarze zaczynają najlepszy połów, bo za podróż o tej porze naliczana jest podwójna stawka. Nie wszyscy wracają do domu, bo niektórzy wskazują kierunek na kolejną imprezę w centrum. Kilkanaście grupek umawia się na dokończenie wieczoru, a w zasadzie: wspólne przetrwanie poranka na domówkach u znajomych.

Najwytrwalsi zostają jednak nad Wisłą. Na parkiecie tańczą dwie młode dziewczyny, kryjące swoje oczy za ciemnymi okularami, pięćdziesięciolatek z puszką taniego piwa i uśmiechający się bezzębnie chłopak z zakrwawioną nogą. Zza praskich drzew światło powoli rozlewa się po bulwarach. Ludzie z ostatnim piwem w dłoni obserwują nadwiślański świt, o którym śpiewał Niemen. Zresztą nietrudno spotkać niedopitych kibiców Legii, którzy ze swawolą nucą swój hymn. Jakaś grupka podsumowuje właśnie szaleństwa wieczoru: zgubienie Anki, po czym jej przypadkowe znalezienie; słychać rozmowy po niemiecku z hiszpańskimi turystami czy radość z przypadkowego spotkania z kumplami z drugiego końca Polski. Kilka par przytula się i całuje. W oddali jakiś mężczyzna staje okrakiem przy brzegu.

Droga powrotna usłana jest plastikowymi kubkami, butelkami i puszkami po piwie. Rozbitym szkłem, niedopałkami papierosów, butelkami po wódce, winie, a nawet po szampanie. Ci, którzy jednak zdecydowali się zabrać swoje alkoholowe śmieci, zostawili je przy piętrzących się, ustawionych co kilkanaście metrów koszach na śmieci.

Jest czwarta rano. Na bulwarach pojawiają się służby porządkowe, starając się doprowadzić schodki do ładu, przynajmniej na chwilę. Za kilka godzin przecież wszystko się powtórzy: piwo i wódka, dylematy przyjaźni, miłości i zazdrości, i znowu wschód słońca.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Z każdą godziną robi się coraz tłoczniej i głośniej, a ludzie jak nakręceni chodzą we wszystkich kierunkach. Jedni zatrzymują się przy straganach z jedzeniem, gdzie można znaleźć indyjskie curry czy hiszpańskie tapasy, inni przy stoisku z włoską pizzą. Do pełni szczęścia brakuje tu tylko polskich pierogów.

Tysiące warszawiaków siedzą na bulwarowych schodkach, gdzie co jakiś czas słychać upadające na beton kapsle albo pieniące się pod zawleczką piwo. Są studenci, którzy zamartwiają się zbliżającą się sesją, ale też grupka przyjaciół, która pije za zdrowie koleżanki – jak sami zdradzają, kończąc głośne „Sto lat", Marleny.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów