Pandemia chorób psychicznych? Kogo ogarnęło szaleństwo

Depresja celebryty, choć bywa wstrząsająca, jest ładniejsza i dużo bardziej ludzka niż schizofrenia bezdomnego, który nie mył się przez kilka miesięcy. W ślad za tym pierwszym do psychobiznesu zwrócą się inni, podczas gdy garstka potrzebujących pomocy, by przetrwać i zachować resztki człowieczeństwa, pozostanie na marginesie zadowolonego z siebie społeczeństwa.

Publikacja: 05.06.2020 10:00

Pandemia chorób psychicznych? Kogo ogarnęło szaleństwo

Foto: Wikimedia Commons, Domena Publiczna

Na jednej ze ścian Luwru, oświetlonej charakterystycznym muzealnym światłem, wisi namalowany na niewielkiej desce obraz niezwykły – „Statek głupców" pędzla Hieronima Boscha. Z głęboko zielonym tłem obrazu kontrastuje grupa jasno oświetlonych ludzi w łodzi na pierwszym planie. A właściwie nie to tyleż ludzie, co ich przywary, bo one właśnie stanowią motyw przewodni obrazu. Rozpusta, pijaństwo, łakomstwo, chciwość i inne żądze doprowadzające nas do szaleństwa zostały przez niderlandzkiego mistrza załadowane na statek i wysłane w morze. Przedsięwzięcie to nieobce było ówczesnym odbiorcom, do których Bosch kierował swój przekaz. W średniowieczu często praktykowano pozbywanie się ludzi niemieszczących się w obowiązującym porządku społecznym, obłąkanych, niepełnosprawnych umysłowo, wysyłając ich w podróż morską bez określonego celu.

Statek głupców to również metafora, która posłużyła Michelowi Foucaultowi do zobrazowania praktyk wykluczania ludzi chorych psychicznie w kulturze Zachodu. Jego dzieło „Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu" stało się, wbrew intencji autora, manifestem ruchu antypsychiatrii, który zapoczątkowano u schyłku lat 60. XX w.

Gdybyśmy spojrzeli na naszą historię z odpowiedniej perspektywy, dostrzeglibyśmy, że zatoczyła ona koło i dziś również nie brak tych chętnie wsadzających odmieńców na statki wywożące ich w pełne morze, aby wkrótce zawrócić je stamtąd i skierować do swoich portów, gdzie czekają wyspecjalizowani profesjonaliści gotowi z nieukrywaną troską zająć się ich ładunkiem.

Pandemia chorób psychicznych

WHO szacuje, że obecnie ponad 350 mln ludzi na świecie cierpi z powodu depresji, co stanowi prawie 5 proc. populacji. W większości krajów odsetek ludzi chorujących w ciągu swojego życia na depresję waha się pomiędzy 8 a 12 proc. Według tych samych szacunków na świecie ponad jedna trzecia ludzi w jakimś okresie swojego życia spełnia wszystkie kryteria diagnostyczne dla co najmniej jednego zaburzenia psychicznego. Z tych danych wynika, że mamy do czynienia z pandemią chorób psychicznych o skali niespotykanej w całej historii rodzaju ludzkiego. Dla porównania – grypa hiszpanka, która była największą w historii pandemią, pochłonęła według różnych szacunków 20–100 mln ofiar. A liczby ilustrujące skalę zaburzeń i chorób psychicznych cały czas rosną.

Wygląda też na to, że ludzkość jest atakowana przez coraz to nowe choroby psychiczne, które mutują niczym wirusy. W 1952 r. pierwsze wydanie podręcznika „Kryteria diagnostyczne zaburzeń psychicznych" wyróżniało zaledwie 106 jednostek chorobowych i zaburzeń psychicznych. W 1968 r., w drugim wydaniu, było ich już 182. Wydanie trzecie z roku 1980 przyniosło zdecydowany wzrost tej liczby, bo zawierało ich aż 265. Ale choroby i dolegliwości psychiczne zdawały się mutować dalej, bowiem w trzecim uzupełnionym wydaniu z roku 1987 było ich 292. Wydanie czwarte przyniosło niewielki wzrost do 297. Zrewidowana wersja z roku 2000 zawierała ich już tyle, ile dni liczy rok – aż 365. Ostatnie piąte wydanie wyróżnia 374 zaburzenia psychiczne. W ciągu zaledwie 60 lat liczba zaburzeń psychicznych wzrosła ponad trzy i pół raza.

Jeśli poważnie traktować przytoczone liczby i ich wzrost, musimy dojść do wniosku, że oto ludzkości grozi całkowita zagłada, świat zmierza ku szaleństwu, a na statkach głupców wkrótce może znaleźć się pokaźna część naszej populacji. Inny wniosek, jaki można wyprowadzić na podstawie analizy tych liczb, jest taki, że w ciągu 60 lat psychopatologia dokonała bezprecedensowego postępu, poznając w tym czasie większość chorób i zaburzeń psychicznych, które trapiły ludzkość, a które przez cały ten czas pozostawały niezidentyfikowane. Jest to jednak mało prawdopodobny scenariusz, jako że podstawową metodą panelu ekspertów decydującą o tym, czy dopisać kolejne zaburzenie do listy, jest... głosowanie. Z wyjątkiem narkolepsji żadna choroba psychiczna nie jest diagnozowana przy pomocy markerów biologicznych, a po opublikowaniu ostatniej piątej wersji podręcznika amerykański National Institute of Mental Health, największa na świecie instytucja finansująca badania w zakresie zdrowia psychicznego, wycofała swoje wsparcie dalszych badań w tym zakresie, uzasadniając decyzję brakiem obiektywnych wskaźników dla poszczególnych zaburzeń, a co za tym idzie – brakiem rzetelności podręcznika.

Jakby tego było mało, publikacji ostatniej wersji towarzyszył dość głośny skandal związany z ujawnieniem finansowego konfliktu interesów ekspertów. Aż 70 proc. członków panelu było uwikłanych w taki konflikt. W czasie tworzenia podręcznika posiadali pokaźne pakiety akcji firm farmaceutycznych produkujących leki przypisywane często przez psychiatrów leczących choroby psychiczne. Niektórzy z nich zasiadali w radach nadzorczych spółek farmaceutycznych lub pracowali w projektach badawczych prowadzonych przez te firmy, byli zatrudniani jako konsultanci, posiadali patenty na niektóre leki lub w inny sposób byli powiązani finansowo z przemysłem farmaceutycznym. I nie mówimy tutaj o drobnych kwotach, w niektórych przypadkach były to sumy sześcio- lub siedmiocyfrowe, wyrażane oczywiście w dolarach.

Trzeci wniosek przychodzący na myśl w obliczu tak gwałtownego wzrostu liczby pacjentów i rodzajów zaburzeń jest taki, że problemy ze zdrowiem psychicznym są czymś tak naturalnym jak problemy ze zdrowiem fizycznym: większość z nas – można zaryzykować nawet stwierdzenie, że wszyscy – doświadcza ich wielokrotnie w ciągu życia, większość z nich ma charakter przejściowy. O ile jednak nikt nie umieszcza na czołówkach gazet informacji o wzroście liczby osób przeziębionych w okresie zimowym, nikt nie nakłania ich do zapełniania z tego powodu gabinetów lekarskich, o tyle w przypadku przejściowych zaburzeń psychicznych mamy do czynienia z niezwykle efektywnym marketingiem, który podsycając lęk i kreując kolejne jednostki diagnostyczne, pomaga ludziom zaokrętować się na statki głupców wypływające w pełne morze, aby wkrótce skierować je do swoich portów, gdzie oferuje sposoby naprawy w postaci terapii lub środków farmaceutycznych.

I jeśli spojrzymy na tę sytuację oczami przedstawicieli naukowej awangardy, to ta ostatnia interpretacja przedstawionej sytuacji wydaje się być najbardziej trafna.

Kogo ogarnęło szaleństwo

Robert Plomin, jeden z najwybitniejszych genetyków behawioralnych, opierając się na wynikach badań swojego zespołu, twierdzi wprost, że nie ma czegoś takiego jak choroby psychiczne, a nasze podręczniki diagnostyczne nadają się w najlepszym razie na makulaturę. Badania genetyczne pokazują, że nasilenie objawów, które nazywaliśmy chorobami psychicznymi, ma rozkład normalny, a to oznacza, że każdy z nas, w różnym stopniu jest chory psychicznie i tylko od nas zależy, gdzie postawimy granice, po przekroczeniu których będziemy wyrokować o niepełnosprawności intelektualnej lub chorobie psychicznej.

Wyniki badań genetycznych nie dają również żadnych podstaw, aby tak bardzo różnicować zaburzenia i choroby psychiczne, jak robimy to obecnie. Patrząc na nie przez pryzmat naszego DNA, powinniśmy mówić o jednym czynniku, który Plomin sugeruje nazwać czynnikiem p (od psychopatologii) – analogicznie do czynnika inteligencji ogólnej g.

Robert Plomin nie jest obrazoburcą. Nie kwestionuje tego, że bardzo wysoki poziom czynnika p utrudnia życie, jest sprawcą cierpienia oraz doprowadza do sytuacji, w których ludzie z wysokim jego natężeniem wymagają pomocy i leczenia. Nawołuje jedynie do trzeźwiejszego spojrzenia na szaleństwo, które najwyraźniej ogarnęło... diagnostów.

Nie jest zresztą jedynym przedstawicielem tej awangardy. Jeden z najwybitniejszych żyjących psychologów Jerome Kagan pytany o medykalizację dzieciństwa bez wahania przyznaje, że wiele stawianych diagnoz wynika z nadgorliwości, a o ADHD wypowiada się wprost, że jest zaburzeniem wymyślonym. O większości zaburzeń wyodrębnionych w podręcznikach diagnostyczno-statystycznych mówi, że zostały wymyślone po to, aby nazwać problemy, których przyczyny mogą być bardzo różne.

Vikram Patel, psychiatra indyjskiego pochodzenia, nie zważając na liczby opisujące nadciągającą ogromną falę chorób psychicznych, rzucił im wyzwanie w skali całego świata. Od lat wypracowuje i doskonali sposoby niesienia pomocy i ulgi w cierpieniu chorym psychicznie w najbiedniejszych i najbardziej zacofanych częściach świata. Korzysta przy tym z najprostszych, najlepiej sprawdzonych w badaniach metod, jego pomocnikami są zwykli ludzie, których szkolenie zajmuje kilka-, kilkanaście godzin, a mimo to uzyskuje wyniki lepsze niż psychiatrzy pracujący w zachodnim kręgu kulturowym! Tajemnica jego sukcesu jest banalnie prosta: robi to, co trzeba, tylko tam, gdzie to naprawdę niezbędne, stosując wyłącznie dobrze sprawdzone metody. W uznaniu jego zasług magazyn „Time" w 2015 r. umieścił go na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi świata.

Ani Plomin, ani Kagan, ani Patel, ani inni krytycy obecnego podejścia do diagnoz chorób psychicznych nie czerpią żadnych korzyści z krytyki obecnego stanu rzeczy. Jeśli już to raczej spotykają się z ostracyzmem. Plomin czekał z publikacją swojej książki 30 lat, obawiając się reakcji środowiska akademickiego. Patel niezmiennie doświadcza niechęci psychiatrycznego establishmentu. Kagan mimo niezaprzeczalnej pozycji, jaką osiągnął, jest bardzo często po prostu ignorowany. Podobnie ignoruje się psychologów określających siebie mianem psychologów krytycznych. Przyjmując filozoficzną metodę dekonstrukcji, ukazują, jak niezwykle często wszystkie etykiety diagnostyczne, którymi tak chętnie szafujemy, służą opresji. Są sposobem przycinania ludzi do systemu, od którego odstają.

Jeśli spojrzymy jednak na tych aktywnie uczestniczących w podtrzymywaniu obecnej wizji świata zmierzającego ku szaleństwu, niezmiennie znajdziemy tam ludzi, którzy czerpią korzyści z zawracanych do ich portów statków głupców. Są wśród nich przedstawiciele ponad 600 funkcjonujących obecnie podejść (modalności) psychoterapeutycznych, są lekarze, którzy swoich pacjentów „ustawiają na lekach" już w dzieciństwie, są rodzice, z których diagnoza często zdejmuje ciężar odpowiedzialności za wychowanie niezbyt łatwego dziecka, są nasi bliscy, którzy chętnie odsyłają nas z naszymi problemami do „specjalistów". A wszyscy oni przyjmują na twarz wyraz głębokiej troski o dobro innych – cierpiących i pokrzywdzonych.

System, korporacja, sekta

W stosunku do naszego zdrowia fizycznego bywamy empirystami. Wiemy z doświadczenia, że obtarta i krwawiąca pięta, jeśli zostawimy ją w spokoju, po paru dniach dojdzie do siebie. Podobnie nie podnosimy larum przy podwyższonej temperaturze, pamiętając, że organizm w przeszłości radził sobie z drobnymi infekcjami lepiej lub gorzej. W ten sam sposób traktujemy rozstrój żołądka i szereg innych dolegliwości. Bywa, że niektórzy z nas, choć doświadczają dolegliwości fizycznych kilkakrotnie w ciągu roku, przez kilkadziesiąt lat nie odwiedzają gabinetów lekarskich w celach innych niż profilaktyczne badania.

Zdrowie psychiczne nie poddaje się prostej empirii. Jest zamknięte w czarnej skrzynce, której reguły nie są dostępne prostemu oglądowi. A ponieważ nieznane budzi lęk, łatwo ten lęk podsycać: „Wiadomo przecież, że nieprzepracowane emocje prędzej czy później dadzą o sobie znać", „Małe dzieci inkorporują lęk rodziców (przede wszystkim matki) i to zostaje już na całe życie", „Nieprzepracowana trauma prowadzi do głębszych problemów", „Ta sytuacja MUSI spowodować gigantyczną traumę". Te wszystkie stwierdzenia pozbawione empirycznych podstaw i mające niewiele wspólnego z prawdą pełnią rolę naganiaczy kierujących nas na statki głupców.

Czasy, którym swoją analizę poświęcił Michael Foucault, a później lata, w których rozkwitał ruch antypsychiatrii, to okres w historii choroby psychicznej, kiedy wykorzystywano ją jako narzędzie opresji. Czasy te minęły bezpowrotnie, podobnie jak czas niewolnictwa. Obecnie ludzie sami gorliwie zabiegają o miejsce na statku głupców, podobnie jak dokładają wielu starań, aby znaleźć miejsce na galerze jednej ze współczesnych korporacji. Niegdysiejsze łańcuchy przykuwające galerników do ich ławek, a chorych psychicznie utrzymujące w ich asylum, stały się dzisiaj niewidoczne. Z powodzeniem zastąpiły je lęk i obawy przed niedostosowaniem do wymagań szkoły i grupy rówieśniczej, przed brakiem akceptacji społecznych mas, dla których realizacja celów, efektywność, wydajność, optymizm, pozytywne myślenie i wysoka samoocena są niekwestionowanymi paradygmatami. Tak bezwarunkowo zinternalizowaliśmy wartości i cele systemu, w którym żyjemy, że własny przejściowy brak motywacji i poczucie bezsensu zagrażające wydajności korporacji większość z nas traktuje jak chorobę psychiczną lub coś, co się w nas zepsuło, a co trzeba naprawić w gabinecie terapeutycznym, a nie jak bunt naszego z organizmu przeciwko czemuś, co być może jest dlań zupełnie nienaturalne.

Podobnie naprawiamy nasze zbyt aktywne dzieci (lub za mało aktywne), nasze niewystarczająco „autentyczne" związki, relacje, które są „toksyczne" itd. Oczywiście o tym, czy ktoś jest zbyt aktywny, coś jest niewystarczająco autentyczne lub toksyczne, decydujemy my sami, bo przed wątpliwościami, że przykrawamy świat wedle narzuconej nam z góry miary, chroni nas głęboko wpojone nam przekonanie, że jesteśmy samodzielnymi wartościowymi jednostkami podejmującymi autonomiczne decyzje. Nie ma lepszego wyznawcy sekty niż człowiek, który jest głęboko przekonany, że przystąpił do niej z własnej i nieprzymuszonej woli i żadne okoliczności zewnętrzne nie miały na to wpływu.

Zamierzchła okrutna przeszłość...

W obrazie wypełnionych po brzegi statków głupców zmierzających do portów, w których czekają na nich wyspecjalizowani profesjonaliści, jest coś, co zostało ukryte w niewidocznym dla oka cieniu – ludzie najbardziej cierpiący. Głębokie psychozy, ciężka depresja, choroba dwubiegunowa, samobójstwo to wciąż problemy, przy których owi profesjonaliści rozkładają ręce, a otoczenie spycha takie jednostki w cień, zupełnie nie wiedząc, jak sobie z nimi radzić.

Jak pokazują wyniki badań, w przypadku tych problemów psychoterapia może mieć charakter co najwyżej wspierający, a psychologia rozkłada ręce, próbując przewidzieć podjęcie prób samobójczych. W portach, gdzie zawijają statki głupców, jest za to wielu specjalistów dokonujących zabiegów kosmetycznych na naszej psychice i świadczących usługi dostosowywania naszego funkcjonowania do oczekiwań systemu, w którym przyszło nam żyć. Na pewno znajdzie się tam przewodnik, który poprowadzi was przez gąszcz waszych toksycznych relacji, ale nie uwolni od koszmaru powracających w psychozie halucynacji. Bez problemu znajdziecie majstra, który naprawi waszą prostą fobię, ale próżno będziecie szukać kogoś, kto pomoże wam w powrocie do domu, który opuściliście w lęku przed inkasentem, który okazał się prześladującym was demonem.

Depresja celebryty, choć bywa wstrząsająca, jest ładniejsza i dużo bardziej ludzka niż schizofrenia bezdomnego, który nie mył się przez kilka miesięcy, od czasu jak odkrył, że do wody dodawana jest trucizna przez ludzi prześladujących go i dosłownie walczy o przetrwanie na ulicy. W zmaganiach tego pierwszego chętnie wezmą udział rzesze specjalistów, a na koniec opiszą je kolorowe magazyny, podczas gdy ten drugi będzie stał w kolejce po bezpłatny posiłek wydawany przez siostry zakonne. W ślad za tymi pierwszymi zapełnią statki głupców inni, podczas gdy garstka potrzebujących pomocy, by przetrwać i zachować resztki człowieczeństwa, pozostanie na marginesie zadowolonego z siebie społeczeństwa. A powodów do zadowolenia mamy wiele – wszak z wielką troską pochylamy się nad coraz to liczniejszą gromadą ludzi doświadczających problemów psychicznych, otwarcie o tym rozmawiamy i piszemy, jesteśmy pozbawieni uprzedzeń i walczymy ze stygmatyzacją, a nade wszystko jesteśmy głęboko przekonani, że czasy, kiedy szaleńców i głupców wyprawialiśmy w morze, to zamierzchła okrutna historia ludzi bezdusznych. 

Autor jest doktorem psychologii, pisarzem. Napisał m.in.: „Psychoterapia bez makijażu", dwa tomy „Zakazanej psychologii" i wydane w USA „Psychology Gone Wrong" oraz „Psychology Led Astray"

Na jednej ze ścian Luwru, oświetlonej charakterystycznym muzealnym światłem, wisi namalowany na niewielkiej desce obraz niezwykły – „Statek głupców" pędzla Hieronima Boscha. Z głęboko zielonym tłem obrazu kontrastuje grupa jasno oświetlonych ludzi w łodzi na pierwszym planie. A właściwie nie to tyleż ludzie, co ich przywary, bo one właśnie stanowią motyw przewodni obrazu. Rozpusta, pijaństwo, łakomstwo, chciwość i inne żądze doprowadzające nas do szaleństwa zostały przez niderlandzkiego mistrza załadowane na statek i wysłane w morze. Przedsięwzięcie to nieobce było ówczesnym odbiorcom, do których Bosch kierował swój przekaz. W średniowieczu często praktykowano pozbywanie się ludzi niemieszczących się w obowiązującym porządku społecznym, obłąkanych, niepełnosprawnych umysłowo, wysyłając ich w podróż morską bez określonego celu.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów