Bogusław Chrabota: Dzieci 4 czerwca

"Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel...". Zawsze, kiedy słucham tych słów, myślę, że to o nas. I pewnie byłoby o nas, gdyby łaskawa historia mogła przesunąć się o dwie dekady do przodu. Tak, to przecież o naszej trójce, o mnie, Staszku i Tomku.

Aktualizacja: 02.06.2019 09:20 Publikacja: 31.05.2019 00:01

Bogusław Chrabota: Dzieci 4 czerwca

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

Łączyło nas nowohuckie podwórko, wspólne fajki za śmietnikiem, lokalne awantury i rajdy po Polsce ze zdezelowaną gitarą. Wspólne marzenia, uwielbienie dla tych samych dziewczyn, a przede wszystkim muzyka. A dokładnie rock'n'roll. Słuchany z poharatanych taśm i złej jakości odbiorników radiowych. Czasem na żywo, jeśli tylko było to możliwe.

Byliśmy z kompletnie różnych rodzin. Tomek był dzieckiem robotniczej Nowej Huty, potomkiem budowniczych socjalistycznego miasta, którzy w latach 70. odpuścili sobie współzawodnictwo pracy na rzecz barów piwnych. Stasiu, osierocony w dzieciństwie przez matkę, z tatusiem dyrektorem śląskiej kopalni, który nigdy nie miał dla syna czasu. I ja, inteligenckie dziecko rzucone przez przypadek w odmęty oceanu proletariackiej dzielnicy. Tak, trzeba było mieć grubą skórę, by przetrwać dzieciństwo. Ale potem, kiedy dostatecznie urośliśmy i nabraliśmy tyle siły, by nie dać się pomiatać bandziorom z osiedla, było już łatwiej.

Zamykaliśmy się w mieszkaniach, słuchaliśmy delirycznych piosenek The Doors, Stonesów i Floydów i kłóciliśmy się, kto jest tym najprawdziwszym wokalistą Budki Suflera. Nie, to żart, Budka była dla nas wtedy raczej przedmiotem śmiechu. Szydziliśmy zresztą z wszystkiego, co się wiązało z naszą przaśną ludową ojczyzną. Nie wiem, czy mieliśmy pojęcie o tym, że instynktownie szukamy wolności. Że właściwie wszystko, o czym się mówiło, marzyło, a nawet robiło, miało znamiona buntu i sprzeciwu. Nie, kajdany nas nie uwierały. Trudno było zrozumieć, że istnieją. Nie potrafiliśmy nazwać tych więziennych kategorii, w których dane nam było żyć. Wolność pojmowaliśmy jako szansę grania na gitarze w cieniu klatki schodowej, dopóki ktoś nas nie przegonił.

Ale przyszły w końcu te momenty krytyczne, po których nasze życiorysy nabrały przyspieszenia, weszły w różne prędkości. To najpierw sierpień, a potem grudzień stanu wojennego. Staszek nie dokończył matury i prysnął na Śląsk, a potem do Kanady. Tomek zamknął się w sobie. Ukrył w cieniu. A ja trafiłem na uniwersytet i zacząłem nowe życie. Nowohucka trójka przyjaciół rozpadła się po cichu jak mydlana bańka, po której zostaje kilka mikroskopijnych bryzgów wody.

Zastanawiam się często, jakby wyglądały indywidualne scenariusze naszych losów, gdyby nie wolność, która przyszła 4 czerwca. Byliśmy już dorośli. Mimo wspólnego dzieciństwa, identycznego punktu startu tak bardzo różnie potoczyły się nasze losy. Ja wskoczyłem na grzbiet szalonego rumaka, jakim była reformowana przez opozycję telewizja. Tomek zaczął pracę w roli handlowca. A Staszek wrócił z zagranicy już jako informatyk i zaczął pracę w zawodzie. Ciekawe, jaka rozbieżność, choć punkt startowy wcale tak bardzo nas nie różnił.

Udało nam się spotkać ponownie. I choć wiedzieliśmy, że ścieżka kariery muzycznej jest dla nas zamknięta, chwilami wracaliśmy do marzeń. Wolność, jaką otrzymaliśmy od Opatrzności, pozwalała nam pójść swoimi ścieżkami, kupić porządną gitarę, wzmacniacz i nie tylko słuchać muzyki, ale również grać.

Trzydzieści lat po tamtym przełomie dwóch z naszej trójki nie żyje. Chyba nie byliśmy przygotowani na tę wolność, którą historia zafundowała nam u progu dorosłości. Spaliliśmy się jak ćmy w jej intensywnym płomieniu. Tomek zmarł na raka ledwie po pięćdziesiątce. Staszek jeszcze wcześniej, na sepsę, która w kilkanaście godzin zabiła jego wycieńczony żółtaczką organizm. Zostały mi po nich zdjęcia i gitary.

Po co o tym piszę? Nie tylko dlatego, że za nimi tęsknię. Także po to, by uzmysłowić, jak ważnym punktem startowym był ten przełom w 1989 roku. Jak maratończycy mieliśmy na starcie równe szanse. Bez pieniędzy, rodzinnej tradycji, z tym samym cieniem nowohuckich demonów na skroni. Nikt nam niczego nie dawał, nikt specjalnie się nami nie przejmował, trzeba było brać życie w swoje ręce. I pożegnać się ze skansenem. Nie wszystkim się udało. Mnie trochę bardziej niż moim najbliższym przyjaciołom. I dlatego o nich piszę. Piszę i pamiętam. I nigdy nie zapomnę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Łączyło nas nowohuckie podwórko, wspólne fajki za śmietnikiem, lokalne awantury i rajdy po Polsce ze zdezelowaną gitarą. Wspólne marzenia, uwielbienie dla tych samych dziewczyn, a przede wszystkim muzyka. A dokładnie rock'n'roll. Słuchany z poharatanych taśm i złej jakości odbiorników radiowych. Czasem na żywo, jeśli tylko było to możliwe.

Byliśmy z kompletnie różnych rodzin. Tomek był dzieckiem robotniczej Nowej Huty, potomkiem budowniczych socjalistycznego miasta, którzy w latach 70. odpuścili sobie współzawodnictwo pracy na rzecz barów piwnych. Stasiu, osierocony w dzieciństwie przez matkę, z tatusiem dyrektorem śląskiej kopalni, który nigdy nie miał dla syna czasu. I ja, inteligenckie dziecko rzucone przez przypadek w odmęty oceanu proletariackiej dzielnicy. Tak, trzeba było mieć grubą skórę, by przetrwać dzieciństwo. Ale potem, kiedy dostatecznie urośliśmy i nabraliśmy tyle siły, by nie dać się pomiatać bandziorom z osiedla, było już łatwiej.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami