Irena Lasota: Moje nieszczęście medyczne

Gdy człowiek leży w klinice, czekając na ten prawie nieuchwytny moment, kiedy przechodzi z jawy do niebytu, czyli do pełnego znieczulenia, przypominają mu się inne wesołe przypadki medyczne.

Aktualizacja: 14.04.2017 17:00 Publikacja: 13.04.2017 12:53

Irena Lasota: Moje nieszczęście medyczne

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Tym razem, przewrócona na przejściu dla pieszych przez rowerzystę, usłyszałam trzask i wpadłam w rozpacz, że rozbił się mój telefon. Na szczęście telefonowi nic się nie stało, a za to trzasnęło moje ścięgno Achillesa. Operacja i dziesięć tygodni gipsu. Chyba coś prześladowało mnie od zawsze, bo nawet dzisiaj, kiedy wchodzę na niewielki kamyk, mój brat Jean Pierre krzyczy: „Złaź –znów mi przypominasz, jak spadłaś głową w dół, kiedy miałaś pięć lat". Tego nie pamiętam, ale pamiętam swój pierwszy polityczny przypadek medyczny.

7 listopada 1967 roku, 50. rocznica Wielkiej Rewolucji Październikowej. Na bramie UW wisi Wielka Czerwona Flaga, jest silny wiatr, flaga spada mi na głowę i tracę przytomność. Może to był początek tego, co pewien Redaktor Naczelny nazwał moim zoologicznym antykomunizmem. Następna wesoła przygoda medyczna byłaby banalna, gdyby nie to, że pojawił się lekarz mówiący po polsku. Kilkadziesiąt kilometrów od Filadelfii dostałam zapalenia wyrostka robaczkowego i zawieziono mnie na ostry dyżur. Byłam w Stanach od kilku miesięcy i mimo 10 lat uczenia się angielskiego w Polsce niczego nie rozumiałam. Lekarze zadawali mi różne pytania, a ja odpowiadałam: „do not understand", więc wezwano innego lekarza, bardzo przystojnego, wyglądającego jak dr Kildare ze słynnego brytyjskiego serialu, który uśmiechnął się i spytał słodkim głosem: „Łoni pytają, czy pani sroła". „Pan z Polski?" – spytałam. „Babcia goralka", odpowiedział.

W tymże samym Haverfordzie poszłam do innego lekarza, nie tylko o bardzo żydowskim nazwisku, ale i w mycce, i zaczęłam mu tłumaczyć łamaną angielszczyzną, że w Paryżu nabyłam alergii na jedzenie koszer, które trwa do dziś, choć nie ma już ku temu żadnych powodów. Objaśniłam, że gdy byliśmy w Paryżu, mieliśmy bezpłatne kupony do jadłodajni Rotszyldów dla biednych Żydów. Myślałam, że nie rozumiemy się językowo, ale okazało się, że nie rozumiemy się kulturowo: ja myślałam, że po każdym koszernym posiłku w jadłodajni Rotszyldów byłam chora przez ten proszek koszer, który, jak sól, dosypuje się do jedzenia. Teraz w Stanach sama gotuję, nie dosypuję nawet pieprzu i mimo to ciągle jestem chora. Ki diabeł? Z pomocą słownika i różnych gestów lekarz wytłumaczył mi, że nie wymyślono jeszcze proszku koszer i że mam po prostu wrzody żołądka, które nabyłam w więzieniu w Polsce. I pomyśleć, że brat mojego dziadka był znanym rabinem w Lidzie.

Już w Nowym Jorku bardzo polubiłam dentystę, jednego z ostatnich, który podawał gaz rozweselający. Ten gaz stał się później zakazany, mówiono, że dlatego, że pacjentki pod jego wpływem miały przywidzenia, że dentyści się do nich dobierają. Gaz był rewelacyjny. Człowiek był na innej planecie i gdy dentysta spytał mnie, czy mnie boli, odpowiedziałam mu, oczywiście pękając ze śmiechu, że boli, ale mnie to nic nie obchodzi.

W latach 90. w Azerbejdżanie było około miliona uchodźców. Panowały wśród nich przeróżne choroby, których lekarze nie mogli zgłaszać do międzynarodowej organizacji zdrowia, bo kosztowałoby to ich miejsce pracy. Lekarze mówili nam, że spotykali się z przypadkami cholery, duru brzusznego i mówili coś o „syberyjskiej jazwie".

Kiedy na nodze zauważyłam jakąś czarną dziurę, z której coś się wylewało, miejscowy lekarz położył na to jakąś jeszcze ciemniejszą maść i powiedział, że to jest właśnie ta syberyjska jazwa. Dopiero później dowiedziałam się, że jest to nazwa choroby zwanej u nas Anthrax, czyli wąglik, który jest również bronią bakteriologiczną. W najgroźniejszej wersji bakteria jest sproszkowana i przenoszona przez powietrze. Wąglik występuje bardzo często na Kaukazie jako choroba bydła. Tam, gdy jakaś krowa przejawia objawy – zabija się ją, gotuje i zjada ją cała wieś. Ponieważ nie jadłam zupy anthraxowej – posmarowano moją ranę wyciągiem z mózgu chorej krowy. Taki sobie kaukaski Pasteur.

Potem było jeszcze weselej, ale o tym następnym razem.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Tym razem, przewrócona na przejściu dla pieszych przez rowerzystę, usłyszałam trzask i wpadłam w rozpacz, że rozbił się mój telefon. Na szczęście telefonowi nic się nie stało, a za to trzasnęło moje ścięgno Achillesa. Operacja i dziesięć tygodni gipsu. Chyba coś prześladowało mnie od zawsze, bo nawet dzisiaj, kiedy wchodzę na niewielki kamyk, mój brat Jean Pierre krzyczy: „Złaź –znów mi przypominasz, jak spadłaś głową w dół, kiedy miałaś pięć lat". Tego nie pamiętam, ale pamiętam swój pierwszy polityczny przypadek medyczny.

Pozostało 86% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów