Pasja i trauma Sylwestra Chęcińskiego

Sylwester Chęciński kina nigdy nie traktował jak trampoliny do sławy i światowej kariery. Stało się po prostu jego pasją, której podporządkował życie.

Aktualizacja: 02.04.2017 20:03 Publikacja: 30.03.2017 12:16

Władysław Hańcza i Wacław Kowalski, czyli Kargul i Pawlak. "Sami swoi”, 1967

Władysław Hańcza i Wacław Kowalski, czyli Kargul i Pawlak. "Sami swoi”, 1967

Foto: Polfim/East News

Przed dwoma tygodniami Polska Akademia Filmowa uhonorowała go Orłem za całokształt twórczości. Widziałam, jak w czasie uroczystej gali w Teatrze Polskim odbierał skrzydlatą statuetkę z rąk Jana Nowickiego. I nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że te długie suknie bez pleców, ścianki do fotografii i czerwone dywany to nie jego świat.

Sylwester Chęciński zawsze żył trochę na uboczu: z dala od ośrodków władzy, układów, blichtru. We Wrocławiu, do którego trafił zaraz po studiach, w drugiej połowie lat 50.

W świadomości widzów Chęciński funkcjonuje głównie jako twórca trylogii o Kargulach i Pawlakach. Kiedyś nawet zapytany w radiowym programie o marzenie zażartował: „Chciałbym przestać być reżyserem »Samych swoich«". Coś w tym westchnieniu było, bo przecież jest artystą, którego twórczość jest bardzo różnorodna. Ma w swojej filmografii komedie, ale też obrazy sensacyjne, obyczajowe, dramat wojenny. Zawsze szedł własną drogą. Gdy polskie kino hołubiło głównie rozliczenia z historią i dramaty pełne aluzji do politycznej sytuacji, on nie stronił od obrazów gatunkowych. Gdy inni ze szczyptą pogardy wypowiadali się o „komercji", zawsze podkreślał, że zależy mu na tym, by wartości artystyczne filmów połączyć z popularnością.

– Przystępując do pracy najpierw zadawałem sobie pytanie: „Czy ludzie będą chcieli to zobaczyć?"– przyznaje.

Był bacznym obserwatorem polskiej rzeczywistości. Nie bez powodu nazywano go „malarzem polskich charakterów".

Dziś ma 86 lat. Nosi w sobie traumatyczne doświadczenia XX wieku, wojnę, która została w jego dziecięcej pamięci, czas komunizmu i budowania w Polsce po 1989 roku nowego świata.

– Cieszę się, że dane mi było przeżyć różne okresy historii – mówi mi dziś reżyser. – To ogromnie człowieka wzbogaca. Daje perspektywę, dystans. Choć cena za to doświadczenie jest wysoka.

Z zachodu na wschód

Urodził się 21 maja 1930 roku w Suścu, wsi położonej na skraju Puszczy Solskiej. Ojciec Chęcińskiego pochodził z zachodnich krańców Polski. Po pierwszej wojnie światowej przez kilka lat pracował w Niemczech. W miejskich rzeźniach. Potem wzięli go do wojska.

– Nie wiem, dlaczego przyjechał do Suśca – przyznaje Chęciński. – Zaczął tam pracować w tartaku, jako brakarz wyznaczający drzewa do ścinki. Poznał moją matkę, wzięli ślub. Ojciec jako osadnik wojskowy dostał ziemię w okolicach Grodna. Tam urodził się mój starszy brat. Ale w tych rejonach nocami grasowały rosyjskie bandy, które plądrowały polskie wsie. Rodzice nie wytrzymali i wrócili do Suśca.

Mały Sylwester z dzieciństwa zachował sielskie wspomnienia: pięknej, bujnej przyrody, drogi do oddalonej o kilometr szkoły, powrotów nad rzeczką Jeleń, wśród kumkania żab. Pierwszej miłości do koleżanki z klasy. Choć minęło prawie osiemdziesiąt lat, wysupłuje też z pamięci nazwisko nauczycielki: Grabowska. To o niej opowiadał Wilhelmowi Machowi, który miał dla niego napisać scenariusz „Agnieszki 46".

Matka miała cztery klasy szkoły podstawowej, ale była kobietą energiczną i mądrą: chciała synów wykształcić. Marzyła, żeby zdali maturę. A że w okolicach ich wsi nie było takich szkół, namówiła męża, żeby rodzina przeniosła się do miasta.

Antoni Chęciński sprzedał więc chałupę w Suścu, kupił 1,5 hektara ziemi na obrzeżach Zamościa i budulec na nowy dom, który postanowił tam postawić. Załadował wszystko na furmanki i rodzina przeprowadziła się do miasta. Na razie do wynajętego mieszkania.

– Łatwo nie było – wspomina reżyser. – W Suścu żyliśmy we własnym, rozpoznanym świecie, obok mieszkali babcia, dziadek, siostra matki, jej brat. Mieliśmy rodzinę, oparcie w sąsiadach i poczucie bezpieczeństwa. Nagle tego zabrakło.

1 września zmieniło się wszystko. Zamość nazwano Himmlerstadt, w mieście utworzono getto dla Żydów, zaczęła się germanizacja Zamojszczyzny.

– Trwały wysiedlenia – opowiada Chęciński. – Spaliśmy w ubraniach, w izbie stały tobołki ze spakowanymi najważniejszymi rzeczami. Żyliśmy w potwornym strachu. Z jednej strony był obóz w Majdanku, z drugiej – w Bełżcu. Półtora kilometra od naszego domu Niemcy więzili jeńców rosyjskich. Jako dziecko słyszałem ich nieludzkie krzyki. Wyli z bólu, w zimie zamarzali w wietrznych barakach. A jeszcze takie obrazy: ludzie uciekający z wagonów. Niemcy do nich strzelali. Chodziło się wśród trupów. Do dzisiaj mam to przed oczami.

Skaza na całe życie

Z zamojskiego okresu wyniósł też traumę, która prześladowała go całe życie. Na przełomie 1941 i 1942 roku jego rodzice podpisali folkslistę.

– Nie dla korzyści – mówi Chęciński. – Ojciec nigdy nie pracował u Niemców. Jeden z lokatorów z naszego zamojskiego domu miał niemieckie nazwisko. Dostał wezwanie do podpisania folkslisty. Ojciec znał niemiecki, pomagał mu. Pewnie od tego się zaczęło. W każdym razie on też postanowił pójść tą drogą. Żeby przeżyć. Ratować rodzinę. Ja nigdy tej decyzji nie zrozumiem, zwłaszcza że rodzina matki walczyła w partyzantce, a jej brat zginął w 1943 roku, mając zaledwie 23 lata.

W Wielkopolsce, na Pomorzu, na Śląsku taką listę podpisało ok. 2 mln ludzi. Ale w Generalnej Guberni to były wyjątki. Otaczał je społeczny ostracyzm. Sylwester miał 12 lat. Jednak ta folkslista siedzi w nim do dzisiaj.

– Zawsze było mi z tego powodu wstyd – mówi.

Jeszcze w 2002 roku, kiedy miasto Wrocław postanowiło przyznać mu znaczącą nagrodę, zadzwonił do prezydenta, którego zresztą osobiście nie znał. Powiedział, że nie może przyjąć wyróżnienia. Prezydent był zaszokowany. „Ile pan miał wtedy lat?" – spytał i dodał: „Panie Sylwestrze, czy pan wie, kiedy skończyła się wojna?".

– On mnie wtedy bardzo wzmocnił – przyznaje Chęciński.

Ale przecież dzisiaj nadal nie może sobie z tym poradzić. A widząc moje zdziwienie, mówi:

– Też czuję się winny. Jako dziecko miałem chleb. A moi koledzy nie mieli.

Odwraca głowę, a ja sobie myślę: „Ile trzeba mieć w sobie uczciwości, wrażliwości i empatii, żeby po dziesiątkach lat brać na siebie odpowiedzialność za coś, na co nie miało się żadnego wpływu...".

Na przełomie 1943 i 1944 roku, gdy już wiadomo było, że na Zamojszczyznę wejdzie Armia Radziecka, Chęcińscy w towarowym wagonie uciekli z Zamościa do Iwanowic pod Częstochowę, gdzie mieszkała rodzina ojca. Rodzicom Sylwestra udało się podczas podpisywania folkslisty nie oddać własnych dowodów tożsamości, więc zameldowali się jako obywatele polscy. W 1945 roku Sylwester miał 14 lat i zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej. Zaczął nadrabiać zaległości. Ale ojciec w Iwanowicach długo miejsca nie zagrzał. Pojechał razem z braćmi na ziemie zachodnie. Znalazł mieszkanie w Dzierżoniowie, dokąd sprowadził żonę, a potem – po końcu roku szkolnego – również młodszego syna. Sam wyjechał do Zamościa, żeby odszukać starszego. Tam został zatrzymany, bo nie zapomniano mu podpisania folkslisty.

– Po dwóch tygodniach zwolniono go z aresztu, ale ojciec doprowadził do procesu – opowiada Chęciński.– Świadkowie zaświadczyli, że zachowywał się godnie, i został uniewinniony. Nie wrócił jednak na Dolny Śląsk. Z moją matką coraz bardziej się nie zgadzali, narosły między nimi nieporozumienia i pretensje. On miał do niej żal o wyjazd do Zamościa, ona obwiniała go za podpisanie folkslisty. Ojciec, który dobrze dogadywał się z teściową, osiadł w Suścu i tam umarł w 1950 roku.

Opinia klerykała

Sylwester chodził do liceum w Dzierżoniowie. Chciał zdawać na prawo, matka widziała w nim lekarza albo nawet księdza. A skąd wzięło się kino? W miasteczku był półzawodowy teatr. Różne okoliczności sprawiły, że zaczął w nim bywać, a nawet zastąpił w przedstawieniu chorego aktora. I ktoś powiedział: „W Łodzi powstała szkoła filmowa. Jedź". Wydawało mu się to absurdem, ale pomyślał: „Co tracę?". Twierdzi, że dostał się do Filmówki dzięki Jerzemu Toeplitzowi, który nie dość, że życzliwie wspierał go w czasie egzaminu, to jeszcze potem wezwał go do siebie.

– Wtedy wszędzie szły za nami opinie, a w mojej, wystawionej przez ZMP w Dzierżoniowie, było napisane, że jestem klerykałem. „Zostało kilka dni do posiedzenia komisji, która zadecyduje o przyjęciu kandydatów – powiedział rektor. – Dostaniesz się, jeśli zdążysz przywieźć zmienioną opinię". Pojechałem do Dzierżoniowa. A Toeplitz dotrzymał słowa.

Na uczelni przy ulicy Targowej Sylwester Chęciński spędził najczarniejszy okres stalinizmu.

– Represje reżimu docierały do nas, gdy któryś z kolegów został relegowany ze szkoły lub aresztowany. Byliśmy wtedy przerażeni, ale nie wszyscy dawali się zastraszyć. Głośno się mówiło, jak Staszek Lenartowicz odmówił przyjścia w niedzielę na zebranie ZMP. Uzasadniał, że w święty dzień to on chodzi do kościoła. Generalnie jednak byliśmy niemal całkowicie odcięci od rzeczywistości za bramą. Szkoła stała się całym naszym światem. Dnie i noce spędzaliśmy na wykładach i w salach projekcyjnych. W szkole się spało, jadło, prało. Gdy zabrakło miejsc w internacie, zrobiono nam sypialnię w pracowni fotograficznej. Mieszkało nas tam ze 30.

Ambicją Jerzego Toeplitza było wpisywanie łódzkiej Filmówki w kulturalny pejzaż Europy.

– Pamiętam, jak przyjechał do nas Giuseppe De Santis. Słuchaliśmy go zafascynowani, że gdzieś jest inaczej...

Kończąc studia, Chęciński podjął jedną z najważniejszych decyzji swojego życia. We Wrocławiu powstawała wytwórnia filmowa, która zaoferowała etaty pięciu absolwentom łódzkiej Filmówki. Zgłosił się.

– Przyjechałem do tego miasta i zostałem w nim na zawsze – mówi.

Pracował przy filmach jako asystent, potem drugi reżyser. W „Zimowym zmierzchu" i „Spotkaniach" Stanisława Lenartowicza, „Lotnej" Andrzeja Wajdy, „Powrocie" Jerzego Passendorfera.

– U Wajdy poczułem się artystą – opowiada. – On po prostu umiał czerpać z ludzi. Ufał im, a oni dawali z siebie wszystko. Potrafił ich słuchać. Ze swoim ówczesnym drugim reżyserem Kubą Morgensternem kumplowali się, często razem pracowali. Ja byłem od nich młodszy o kilka lat, a jednak Wajda dawał mi okazje, bym mógł się sprawdzić i wykazać. Głaskało moją psyche, że traktował mnie poważnie.

Dobrą opinię zyskał też Chęciński, pracując przy „Powrocie".

– Myślę, że także dzięki temu Ludwik Starski, ówczesny kierownik artystyczny zespołu Iluzjon, zaproponował mi debiut. Dał mi scenariusz „Historii żółtej ciżemki"

Chęciński nie był zachwycony. Starsi koledzy rozliczają się z wojną i ćwiczą kino współczesne, a on ma robić bajkę dla dzieci? Ale trudno było pogardzić szansą na debiut, a ekranizacja popularnej powieści Antoniny Domańskiej też była jakimś wyzwaniem: średniowiecze, wiejski chłopiec praktykujący u Wita Stwosza, powstawanie ołtarza w kościele Mariackim, kino historyczne, kostium, kolor. Postanowił zrobić coś niekonwencjonalnego. Za namową scenografów Lidii i Jerzego Skarżyńskich inscenizował „Historię żółtej ciżemki" w konwencji gotyckiego malarstwa. Obraz został dobrze przyjęty i otworzył Chęcińskiemu drogę do filmu, jaki sobie wymarzył. „Agnieszka 46" była jego rozliczeniem z czasem wojny. Głębokim. Bo nie pokazywał walki, śmierci, bohaterstwa. Opowiadał o ranach i skazach, jakie wojna zostawiła w psychice ludzi. Tytułowa Agnieszka jest nauczycielką, która przyjeżdża do małej wioski na ziemiach zachodnich. Sołtys Bałcz był kiedyś dowódcą kompanii, która tę wieś wyzwalała. Oboje są pokaleczeni. Mimo uczucia nie potrafią sobie nawzajem zaufać.

– Wilhelm Mach dał mi do przeczytania nowelkę, którą wcześniej napisał. Opowiadałem mu o swoich wspomnieniach. Słuchał, robił notatki. Po jakimś czasie przyniósł mi scenariusz. Nic w nim prawie nie zostało z naszych rozmów, może poza klimatem. Nauczycielka stała się zupełnie inną postacią. Sytuacje były pogmatwane i skomplikowane, relacje między ludźmi – nieoczywiste. Na początku byłem przerażony, ale potem zrozumiałem, że to on miał rację. Musiałem do takiego spojrzenia na rzeczywistość dorosnąć.

Do tego filmu Sylwester Chęciński wniósł własne wspomnienia, ale też zrobił solidną dokumentację na ziemiach zachodnich, rozmawiając z dziesiątkami osadników. I w filmie się to czuje. „Agnieszka 46" jest opowieścią o ludziach wykorzenionych, którzy na gruzach czegoś, co odeszło na zawsze, próbują tworzyć swój nowy świat.

Ojciec Kargula i Pawlaka

Te doświadczenia – własne i innych osadników – przydały się zapewne Chęcińskiemu podczas realizacji tryptyku o Kargulu i Pawlaku. Bo to znowu była opowieść o przesiedleńcach ze Wschodu, którzy wylądowali na Ziemiach Odzyskanych. Zaczęło się od radiowego słuchowiska „I było święto". Autor, Andrzej Mularczyk, przerobił je później na scenariusz filmowy, który zaniósł do zespołu Iluzjon. Twórca „Agnieszki 46" najpierw przestraszył się komedii, którą uważał za najtrudniejszy gatunek.

– Robiąc komedię, trzeba dbać, by każdy centymetr taśmy wywoływał choćby wewnętrzny uśmiech widza – mówi.

Bał się też wiejskiego tematu, a przede wszystkim inaczej widział powojenne migracje. Nosił w sobie koszmar podróży wagonem towarowym, rozpad rodziny, trudny okres dostosowywania się do nowego życia.

– Dla mnie to była tragedia, a tu miałem ludzi rozśmieszać – mówi. – Wybrałem jedyny sposób, w jaki mogłem to zrobić: postawiłem na absolutny realizm, na wiarygodność sytuacji, postaci, dialogu. Tak chciałem tworzyć klimat i prawdę filmu.

Pilnował tej prawdy przez cały okres zdjęć. Wymagał jej od operatora, scenografa, aktorów. Poprawiał scenariusz, zaangażował konsultanta do spraw językowych, dopisywał rozmowy, czasem śmiech przełamywał wzruszeniem. Był na planie wymagający, zdarzało się, że powtarzał ujęcie kilkanaście razy. I wygrał. Kłócący się o miedzę Kargule i Pawlaki podbiły publiczność.

Sukces „Samych swoich" sprawił, że powstały dwie kolejne części filmu. W „Nie ma mocnych" schorowany Pawlak postanawiał wydać wnuczkę za młodego technika mechanizacji rolnictwa, by została na rodzinnej ziemi. W „Kochaj albo rzuć" obaj seniorzy rodów razem z wnuczką udali się w podróż do Ameryki, gdzie w Chicago poznali bratanicę Pawlaka – nie dość że nieślubną, to jeszcze na dodatek Mulatkę. Tak Chęciński z Mularczykiem testowali nowy czas i tolerancję starców z dawną, zaburzańską mentalnością.

Seria, która powstała w latach 1967–1977, stała się niemal kultowa. Dzisiaj w Toruniu stoi pomnik Pawlaka i Kargula. W Lubomierzu, gdzie kręcone były zdjęcia i gdzie co roku odbywa się Festiwal Filmów Komediowych, zorganizowano muzeum bohaterów trylogii. Zaś w rodzinnym Suścu parkowy skwer postanowiono nazwać nazwiskiem Chęcińskiego. „Pan Chęciński nie ma sobie równych w historii Suśca" – tłumaczył w wywiadzie dla „Tygodnika Zamojskiego" wójt gminy Franciszek Kawa. A jak zareagował reżyser? Jak to on. Nie zgodził się. Na spotkaniu z radą gminy oświadczył: „Po mojej śmierci możecie sobie robić, co chcecie. Ale ja żyję. Macie tu prawdziwych bohaterów. Ich trzeba honorować. Oni oddali za tę ziemię życie. Ja tylko zrobiłem jakąś komedyjkę".

Kolejną komedię, bardzo ważną w jego filmografii, nakręcił w 1991 roku. Dziesięć lat po ogłoszeniu stanu wojennego pokazał tamten czas w krzywym zwierciadle.

On sam na przełomie roku 1981 i 1982 przeżył szok.

– Okres Solidarności to był wielki wybuch nadziei i iluzji. 13 grudnia 1981 roku życie się zatrzymało. Pamiętam, z przyjaciółmi mówiliśmy sobie wtedy, że gdyby trzeba było teraz umrzeć, to nie żal odchodzić.

Ale po dekadzie Chęciński spojrzał na tamten okres z innej perspektywy. W „Rozmowach kontrolowanych" połączył elementy „Misia" Stanisława Barei z klimatem kina Munka. Z „Misia" pochodził prezes klubu sportowego „Tęcza" Ochódzki, grany jak u Barei przez Stanisława Tyma, zresztą scenarzysty filmu. Z Munka – oportunizm i koncepcja bohatera mimo woli. Bo Ochódzki, który na zlecenie UB ma przeniknąć do struktur Solidarności, przez przypadek zostaje zatrzymany przez patrol milicyjny, w nie swoim samochodzie pełnym ulotek. Ucieka i chcąc nie chcąc staje się herosem podziemia.

W „Rozmowach..." Chęciński pokazywał śmieszność obu stron.

– 13 grudnia niemal całe społeczeństwo przeżyło szok – mówi. – Ale nie chciałem zrobić filmu martyrologicznego. Czasem trzeba naruszyć „świętości", żeby można było spokojnie rozmawiać. Tego wymaga sztuka. Zacietrzewienie do niczego nie prowadzi.

Mógł tak powiedzieć, bo – jak przyznaje – „nigdy nie był krwiożerczy". Lubi ludzi. Śmieje się z nich, ale nie szydzi. I nie kpi. Patrzy na swoich bohaterów ciepło.

– Nigdy nie mówię, że ktoś jest durniem – twierdzi. – Co najwyżej, że czasem nim bywa.

Złodziej mówi Dostojewskim

Sylwester Chęciński próbował też swoich sił w kryminale, w czasie komunizmu w polskim kinie zaniedbywanym. Ćwiczył rękę już pod koniec lat 60., robiąc szpiegowski dramat „Tylko umarły odpowie", ale na wyżyny gatunku wspiął się w „Wielkim Szu".

– Krzysztof Teodor Toeplitz, który w latach 80. pełnił funkcję kierownika literackiego zespołu Kadr, dał mi scenariusz Jana Purzyckiego o karcianym oszuście – wspomina reżyser. – Od razu mi się temat spodobał, ale to był materiał na czterdzieści minut. Pogadaliśmy trochę z Jasiem. On był wtedy młodym człowiekiem, dopiero wchodzącym do zawodu. Usiadł i mocno nad tym tekstem popracował. Pojawił się młody chłopak, a więc powstała relacja mistrz–nauczyciel. Potem Krzysio Toeplitz dopisał nam brakującą pierwszą scenę. I na moją prośbę obaj powynajdywali cytaty z Dostojewskiego, które miał rzucać Wielki Szu. Chciałem tak pokazać, że on nie jest zwykłym złodziejem. Że to jest człowiek z tajemnicą.

W „Wielkim Szu" starzejący się szuler wychodzi z więzienia po pięciu latach. Opuszczony przez żonę, prowadzi niebezpieczną grę, w której stawką są nie tylko duże pieniądze, ale i jego życie. A jednocześnie godzi się podszkolić w „fachu" przypadkiem spotkanego chłopaka, młodego taksówkarza. Były w tym filmie nowoczesność, niejednoznaczność, całkowity brak moralizatorstwa. A przede wszystkim fascynujący bohater, który zdobył wiele, ale wie, że coś ważnego przegrał. Jest samotny, uzależniony od adrenaliny i hazardu, nie ma poczucia, że dobrze w życiu obstawił. I może dlatego młodego chłopaka, w którym widzi siebie sprzed lat, chce uchronić przed podobnym błędem? Ale czy jest w stanie?

– Janek Nowicki, piękny, przystojny, z długimi włosami, był bożyszczem nastolatek – opowiada Chęciński. – Do tej roli całkowicie zmieniliśmy mu wygląd. Pamiętam, jak w jednym z pierwszych dni zdjęciowych kręciliśmy scenę na stacji. Sunie pociąg, drzwi powoli się otwierają i staje w nich facet z jeżykiem na głowie i lekkim zarostem. Operator Jarzy Stawicki łapie mnie za ramię. „Mamy film" – szepcze. W tym nowym wcieleniu Nowicki był bohaterem, który ma coś do ukrycia. Intryguje.

I wreszcie to, co zawsze się w filmach Sylwestra Chęcińskiego pojawiało. Spojrzenie na Polskę. Tym razem gierkowską, z rozbudzonymi apetytami na lepsze życie, a przecież wciąż siermiężną.

Elementy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, thrillera znalazły się też w jego nakręconym w 1978 roku filmie obyczajowym „Roman i Magda". Bo bohater dostaje tu anonimowe listy z pogróżkami, a w końcu sam, pod wpływem emocji i strachu, zabija człowieka. Jest w tym filmie próba rozliczenia się z własnym życiem. Ktoś pisze „Zginiesz za to, co mi zrobiłeś" i Roman usiłuje sobie przypomnieć krzywdy, jakie ludziom wyrządził. Ale tak naprawdę jest to przede wszystkim historia kryzysu małżeńskiego opowiedziana z dwóch perspektyw: kobiety i mężczyzny. Ze scenariusza Ireneusza Iredyńskiego Chęciński wydobył wiele niuansów. Stworzył ciekawe psychologicznie postacie, ale też znowu wyraźnie zarysował tło społeczne filmu: konflikt między starą i nową inteligencją, coraz większe osamotnienie i anonimowość ludzi. Raz jeszcze dowiódł, że warstwa sensacyjna jest dla niego pretekstem do powiedzenia czegoś ważnego o ludziach, świecie, zapomnianych wartościach.

Ostatnie ćwierćwiecze nie było dla Chęcińskiego łaskawe. Jak wielu artystom starszego pokolenia trudno mu było wpisać się w nowy czas. Brak pieniędzy na kulturę, mało dobrych scenariuszy spowodowany, paradoksalnie, szokiem wolności, w której początkowo twórcy się pogubili. Do tego rodzący się rynek i próby imitowania amerykańskiego stylu, co zupełnie nie leżało w charakterze twórcy „Samych swoich". A wreszcie nieumiejętność zbierania dla siebie dotacji i kokietowania sponsorów. To wszystko okazało się przeszkodą trudną do przejścia.

Chęciński pracował dla małego ekranu. Związki z telewizją miał już wcześniej. Pierwszą sztukę, „Próbę generalną" Andrzeja Mularczyka, przygotował pod koniec lat 60. To był jeszcze spektakl grany „na żywo". W następnej dekadzie zrobił serial „Droga", wyreżyserował też na mały ekran trzy filmy, m.in. „Pierwszą miłość" według Turgieniewa. Po 1991 roku dorzucił do swojego telewizyjnego dorobku kilka przedstawień Teatru Telewizji, kilka odcinków serialu „Z pianką czy bez". A na początku nowego wieku nakręcił film „Przybyli ułani" z cyklu „Święta polskie". To była zabawna historia, jak zwykle u Chęcińskiego z drugim dnem i klarownie narysowanym tłem społecznym.

W popegeerowskiej gminie Osiek ma zostać odsłonięta tablica dla uczczenia wyzwolenia wsi z rąk bolszewików w 1920 roku. Zjeżdżają władze z województwa, brakuje tylko rodzimego „bohatera-weterana". Za koncesję na zakup wódki miejscowy sklepikarz obiecuje dostarczyć na miejsce swojego dziadka, przebranego w ułański mundur. Chęciński odmalował stosunki na wsi, gdzie mentalność od czasów socjalizmu zmieniła się bardzo niewiele, ale opowiedział również o polskich mitach i o pamięci, w której starzy ludzie przechowują niejedno piękne wspomnienie.

– Ten film powstawał cztery lata – mówi reżyser. – Zacząłem nad nim pracować w 2002 roku. To był pierwszy tak bardzo realistyczny film z cyklu „Święta polskie". Inne miały w sobie jakąś przenośnię. W telewizji zarysowały się różnice zdań. Pierwsza wersja scenariusza dotyczyła święta niepodległości 11 listopada, zmieniono mi je jednak na wojnę z Ruskimi. Tyle już nad tym siedzieliśmy, że się zgodziłem.

„Przybyli ułani" mieli w końcu telewizyjną premierę w Dniu Wojska Polskiego, 15 sierpnia 2006 roku. To było ostatni, jak dotąd, film Sylwestra Chęcińskiego.

Tęsknota za planem

Nie ukrywam, że brakuje mi atmosfery planu filmowego – mówi szczerze reżyser, gdy pytam, czy nie tęskni za kinem. – Ale nie mogę wszystkiego zwalać na okoliczności. To nie jest też moje lenistwo. Ja po prostu nie chcę robić złych filmów. A nie trafiłem ostatnio na tekst, który by mnie zafascynował.

Zawsze postępował podobnie. Potrafił odrzucić scenariusz już zatwierdzony, mający pieniądze na realizację.

– Nie zastanawiałem się, czym będę się zajmował przez następne dwa lata – przyznaje. – Chciałem robić filmy, które odbierałem jako swoje. Nie pisałem sam scenariuszy, ale długo pracowałem z autorami. Dziś mogę powiedzieć, że pod każdym swoim filmem mogę się podpisać.

Mógł sobie na to pozwolić także dlatego, że nigdy nie miał wielkich wymagań finansowych.

– Wszystko można o mnie powiedzieć, tylko nie to, że jestem bogaty – śmieje się. – A mogłem lepiej zarabiać, robiąc filmy bez przerwy.

Żyje skromnie. Po studiach, przyjmując etat we wrocławskiej wytwórni, z pięcioma innymi absolwentami Filmówki zamieszkał w trzypokojowym mieszkaniu przy rynku. Jako 35-latek przeprowadził się do samodzielnego lokum, a u progu lat 80. do jednopiętrowego segmentu na Krzykach. Z matką, którą w połowie lat 60. sprowadził do Wrocławia z Dzierżoniowa. Matka wychowywała jego syna Igora, na przemian z drugą babcią. Ale on nigdy nie miał czasu, żeby założyć rodzinę.

– Zawsze była praca, praca, praca – mówi. – Spotkania, dokumentacje, wyjazdy, zdjęcia, postsynchrony, kolaudacje...

Jego syn jest lekarzem. Chęciński ma wnuki, a nawet prawnuka.

– Utrzymujemy kontakty, choć są one obarczone skazą. Pewne rzeczy nigdy nie zostały między nami dogadane. Myślę, że z mojej winy. Gdybym dzisiaj mógł zmienić coś w życiu, to inaczej bym je ustawił. Bardzo mi brak rodziny. Wiem, jak trudno ją stworzyć. Może i tak by nie wyszło, ale przynajmniej bym próbował.

O swojej samotności Sylwester Chęciński mówi z żalem. Ale są też w jego życiu decyzje, które sobie chwali. Wśród nich ta o pozostaniu we Wrocławiu.

– To prawda, Warszawa jest inspirująca – przyznaje. – Tam stale coś się dzieje, blisko są gremia decydujące o dotacjach, o skierowaniu filmu do produkcji. We Wrocławiu stałem się trochę outsiderem.

Ale czy chciał inaczej? Kiedy proponowano mu, by założył zespół filmowy – odmówił. Dwa razy zgodził się być zastępcą kierownika artystycznego w studiach warszawskich: w latach 1976–1980 w Iluzjonie, w latach 1988–1991 w Kadrze. I choć ocenia swoje doświadczenia kierownicze jako ciekawe, nie lubił warszawskich układów i ambicji. W gruncie rzeczy zawsze brzydziło go „dworskie" życie.

Także dlatego Wrocław stał się dla niego oazą. Był daleko od wydziału kultury KC PZPR i od cenzury na Mysiej. Dał mu spokój i niezależność, pozwolił trzymać się z daleka od polityki.

Ma we Wrocławiu przyjaciół, tak samo jak on nieprzepadających za blichtrem. Dla wielu z nich jest mistrzem. Cenią jego staromodną, rzadko dziś spotykaną przyzwoitość, specyficzne, niewymuszone poczucie humoru.

Dziś do polskiego kina weszło pokolenie zafascynowane sztuką filmową, dostrzegające jej siłę i wielkie techniczne możliwości. A także wielu ludzi, dla których reżyseria kolejnych odcinków telenowel jest zwyczajnym rzemiosłem. Sylwester Chęciński należy do starej generacji, dla której kino było magią.

– Pamiętam, jak na wsi jako sześciolatek stałem w progu chaty. Przyjechał pan z walizeczką, ustawił aparaturę i zaczął wyświetlać film. Jakąś opowieść o żywocie świętych. Pomyślałem wtedy, że to cud. W łódzkiej szkole, kiedy od strony kulis zobaczyłem, jak powstaje filmowy obraz, wszystko zostało odarte z tajemnicy. Ale magia wróciła, gdy sam zacząłem kręcić. Nagle świat układał się przed kamerą tak, jak chciałem. Rejestrowałem klimaty, relacje między ludźmi. Kawałek życia.

Więc raz jeszcze natrętnie pytam, czy nie chciałby znów stanąć za kamerą. Bo przecież z marzeń nie rezygnuje się w żadnym wieku.

– Chyba za wcześnie, by o tym mówić, ale rzeczywiście myślę o pewnym filmie – przyznaje wreszcie. – Tylko czy zdążę go zrobić?

Więc jeszcze tylko to:

– Panie Sylwestrze, co jest ważne w życiu?

Chęciński na chwilę milknie. Po czym mówi:

– Ład w człowieku.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami