Antoni Pawlak: Różne poziomy świadomości czyli zapiski na paczce papierosów

– Przepraszam, ale ja nigdy nie piłem herbaty – rzucił. – Jak to nie piłeś? – Stefan był wyraźnie zaskoczony. – A co ty, Wojtku, pijesz tak normalnie, do śniadania na przykład? – Piwko se piję.

Publikacja: 30.03.2018 15:00

Antoni Pawlak: Różne poziomy świadomości czyli zapiski na paczce papierosów

Foto: shutterstock

To brzmi jak żart, a nie jest.

Rok 2015. Z okazji piętnastolecia Instytutu Pamięci Narodowej gdański oddział tej wesołej instytucji zorganizował galę bokserską pod hasłem „Nigdy przed przemocą nie ugniemy szyi". Odbyło się toto na historycznym terenie Stoczni Gdańskiej i „w oprawie historycznej wokół postaci Anny Walentynowicz" (cokolwiek to znaczy). Mogliśmy zobaczyć cztery walki w formule White Collar Boxing. A pięściarze wychodzili na ring w takt pieśni Kaczmarskiego i Gintrowskiego.

Głupiej nie można? Można – w tej materii moje zaufanie do IPN-u jest nieograniczone. (...)

* * *

W październiku 1986 roku na warszawskim Mokotowie odbył się wielki bankiet. Bo i okazja ku temu była godna – czterdziestolecie istnienia Adama Michnika. Bankiet zorganizowano w domu wynajmowanym przez Michaela Kaufmana, korespondenta „New York Timesa" w Polsce. Wybór nie był przypadkowy – dom amerykańskiego korespondenta to miejsce, w którym niekoniecznie można się spodziewać ubeckiego wkroczu.

W rogu wielkiego salonu rozlokował się bar. Na znak gospodarza jeden z barmanów rzucił od niechcenia w przestrzeń: „Co nalać?". Rzuciliśmy się hurmem. Byłem prawie pierwszy. Prawie, bo wyprzedził mnie spragniony łyka whisky Marek Kossakowski. Po kilku minutach bar niepokojąco zaświecił pustkami.

Barman spojrzał na nas z zaskoczeniem.

– Panowie i panie, że zacytuję „Ogniem i mieczem" Sienkiewicza: „Bar wzięty!".

Bywali kiedyś i wśród barmanów erudyci.

* * *

W latach 90. młodzi poeci zorganizowali sobie mały spęd w Chorzowie. Na imprezę zaprosili trzech starców: Christiana Skrzyposzka, Piotrka Bratkowskiego – poetę, krytyka literackiego, publicystę, i mnie.

Po wieczornej alkoholowej zgęstce wróciłem do dzielonego z Piotrem pokoju hotelowego. Siedzieliśmy na niewygodnych krzesłach i paliliśmy ostatniego przed snem papierosa.

– Wiesz, Piotrek, ten młody K. jakiś, kurde, dziwny. Wziął mnie na bok i powiedział, że rodzice kazali mu przeczytać moją „Książeczkę wojskową". I że do dziś jest za to rodzicom bardzo wdzięczny, bo to wielka literatura.

– Jaja sobie robisz?

– Dlaczego?

– Bo on przyssał się też do mnie. I poczęstował mnie dokładnie takim samym tekstem: że rodzice zaskarbili sobie jego dozgonną wdzięczność, bo kazali mu przeczytać moją książkę „W stanie wolnym"...

– Oj, posiadł młody trudną sztukę włażenia w dupę.

– Posiadł. Daleko w życiu zajdzie.

Zaszedł. (...)

* * *

Kilka lat temu rolety sobie wymarzyłem. Zadzwoniłem do firmy, facet przyjechał, wymierzył, dogadaliśmy się co do ceny. Patrząc na jego pieczątkę, kusiło mnie, by zapytać o coś chyba intymnego. A jak mnie kusi, to ulegam.

– Nazywa się pan Zbigniew Bujak?

– Tak, a co?

– Nic, tylko sobie myślę, że w stanie wojennym to musiał mieć pan przejebane...

– Ech... – machnął z rezygnacją ręką.

* * *

Pod koniec lat 70. mój kolega, gdy się dowiedział, że nigdy nie byłem na meczu bokserskim, zaciągnął mnie na Torwar na Turniej imienia Feliksa Stamma. Krew tryskała obficie, co nie jest bez znaczenia, jako że siedzieliśmy blisko ringu. W pewnym momencie spiker zapowiedział walkę Polaka z zawodnikiem z ZSRR. Panowie wyszli na ring. W ciszy pełnej napięcia i oczekiwania z trybun rozległ się tubalny okrzyk: „Zabij, chuja, za Katyń!".

Patriotyzm i świadomość historyczna – te pojęcia były dla nas, Polaków, zawsze żywe.

* * *

Był rok 2010, zbliżały się wybory prezydenckie. W Gdańsku była jakaś duża impreza kulturalna. Staliśmy na papierosie z poetą i dyrektorem wydziału kultury we Wrocławiu Jarosławem Brodą.

– Jarek, a od was z Wrocławia znowu startuje na prezydenta ten dziwak.

– Kogo masz na myśli tak dokładnie?

– Jak to kogo? Kornela Morawieckiego przecież.

– A, dziękuję ci, Antku. To mój teść.

* * *

Przed świętami do internowanych w Białołęce dotarły pierwsze paczki. W naszej celi trafiło na przyszłego wiceministra finansów Stefana Kawalca. Rozpakowywał ją długo i z nabożeństwem.

– Boże, herbata! Prawdziwa herbata!

Był to naprawdę genialny prezent, bo to, co nam do tej pory dawano do picia, było okropne w smaku. A Stefan był koneserem herbaty, więc cieszył się jak dziecko. Zarządził gotowanie wody buzałą (dla niezorientowanych: to taka więzienna grzałka wykonana z dwóch żyletek oddzielonych zapałkami i podłączonych przewodami do prądu). I zaproponował herbatę wszystkim z celi.

Po kilku łykach Wojtek, działacz Solidarności z warszawskich tramwajów, dostał rozwolnienia. Nie dało się tego ukryć, bo kibel znajdował się w rogu celi, zasłonięty tylko brudną kotarą.

Po dwudziestu minutach Wojtek wyszedł zza zasłony.

– Przepraszam, ale ja nigdy nie piłem herbaty – rzucił.

– Jak to nie piłeś? – Stefan był wyraźnie zaskoczony. – A co ty, Wojtku, pijesz tak normalnie, do śniadania na przykład?

– Piwko se piję.

* * *

Poranek poetycki Kazika Brakonieckiego, poety, eseisty, krytyka, podczas Zjazdu Młodych Pisarzy Wybrzeża w Wieżycy, późne lata 70. Kazik odkłada maszynopisy i czeka na nasz głos, nasz wyrok niekoniecznie ostateczny.

– Kaziu, każda metafora, nawet najbardziej odleciana, musi mieć jakąś wewnętrzną logikę. A u ciebie jest kilka takich, których najzwyczajniej nie rozumiem. O, tu mam wynotowane... Na przykład „dwugarbna huśtawka potylicy"... Albo „cmokający otwór we mnie"... Nie rozumiem...

– Bo my, Antku, operujemy na różnych poziomach świadomości. Ja na wyższym.

– Aha. (...)

* * *

W drugiej połowie lat 70. ubecy starali się uprzykrzyć życie członkom KOR-u. W ramach tej akcji nękano telefonami Halinę Mikołajską i jej męża Mariana Brandysa. To nie były miłe telefony – pogróżki, inwektywy.

Któregoś dnia w mieszkaniu Brandysów na Marszałkowskiej siedzieli nad herbatą pan Marian i Jerzy Markuszewski. Zadzwonił telefon. Pan Marian odbiera, przez chwilę słucha, blednie. Jurek Markuszewski domyślił się, co to za telefon, i wyrwał gospodarzowi słuchawkę.

– Bardzo pana przepraszam, ale czy ma pan może czas?

– No – padło po pełnej zdumienia chwili – mam.

– To jak pan ma czas, to niech pan nauczy swoją babcię szczać do butelki – zaproponował delikatnie Jurek.

Anonimowe telefony na jakiś czas umilkły.

* * *

W 1981 roku pracowałem w Komisji Kultury Regionu Mazowsze NSZZ Solidarność. Przed rocznicą powstania warszawskiego zastanawialiśmy się nad naszymi niezależnymi obchodami. Teresa Bogucka, wiceprzewodnicząca Komisji Kultury „S" Regionu Mazowsze, złapała jednego z naszych ekspertów – aktorkę i reżyserkę Irenę Byrską.

– Pani Ireno, jak najlepiej byłoby zorganizować obchody powstania warszawskiego?

– Jak to jak? – uśmiechnęła się pani Irena. – Wywołać.

* * *

Późną jesienią 1986 roku wpadł do mnie Robert Tekieli.

– Antek, znasz szefów krakowskiej Oficyny Literackiej? Daj mi namiary. Wymyśliłem pismo literackie i szukam wydawcy.

Nie dałem namiarów, bo konspiracja jednak. Ale po tygodniu byłem w Krakowie i skontaktowałem Roberta z szefostwem wydawnictwa. Szefostwo, czyli Ewa Rakowiecka i Henio Karkosza, wysłuchali Roberta i umówili się na kontakt za kilka dni, żeby sprawę przemyśleć.

– Antek, my zupełnie nie znamy tych ludzi. To może być fajne pismo, ale też może to być kompletne gówno – powiedział lekko stropiony Henio.

– Ale może warto zaryzykować?

– Okej, Antosiu – zdecydowała Ewa (ona zawsze decydowała). – Wejdziemy w to. Ale pod warunkiem, że ty będziesz kimś w rodzaju nadzorcy. Dla nich nadzorcą, a dla nas gwarantem jakości.

Zgodziłem się. Kilka miesięcy później ukazało się nowe czasopismo literackie „bruLion".

* * *

Mały bankiecik w Gdańsku przy Wrocławskiej. Podchodzi do mnie Ernest Bryll – poeta, pisarz, dramaturg, autor tekstów piosenek, dziennikarz, tłumacz, krytyk filmowy. Uff... Dyskretnie pokazuje jednego z moich przyjaciół, też poetę.

– Antek, on naprawdę ożenił się z poetką?

– Tak, to całkiem dobra poetka.

– To błąd. Żona poety jest od tego, by przepisywać jego wiersze na maszynie i domem się zająć. Mówię ci...

* * *

We wczesnych latach 90. wymyśliliśmy w „Gazecie", by podczas wakacji nawiązać do starej tradycji i puścić powieść kryminalną w odcinkach. A ściślej to chyba Staszek Turnau taką myśl rzucił. Ale myśmy – czyli cała reszta – ją ochoczo podchwycili. Nie miała to być jakaś zwykła, banalna powieść kryminalna. Chodziło nam o taką, w której czytelnicy po każdym odcinku nadsyłają swoje sugestie dotyczące rozwoju akcji. Wybór autora był prosty – to może być tylko królowa polskiego kryminału Joanna Chmielewska.

Po omówieniu pomysłu przyszedł czas na ustalenie szczegółów. Tych najważniejszych.

– Pani Joanno – zacząłem delikatnie. – Jaką by pani chciała umowę?

– Taką, żeby z tego było te parę groszy.

– No tak, ale o dzieło czy umowę-zlecenie?

– Mnie wszystko jedno. Jest jakaś różnica?

– W wysokości podatku.

– A, to mnie nie dotyczy.

– Jak nie dotyczy?

– No nie dotyczy, bo ja nie płacę podatków. I co mi zrobią?

– Zamknąć panią mogą.

– To niech zamykają, będę miała święty spokój. Byle tylko do celi dali maszynę do pisania. (...)

* * *

W radiu trąbią, że słodkie gazowane napoje mogą powodować otyłość, choroby przeróżne, a nawet śmierć. Dla mnie to pośmiertne zwycięstwo Adama Ważyka – „Wróg podsuwa ci Coca-Cola".

* * *

Pod koniec lat 80. wymyśliliśmy z Jankiem Śpiewakiem i Irkiem Krzemińskim, że wydamy monograficzny numer miesięcznika „Powściągliwość i Praca", poświęcony młodzieżowej kontestacji końca lat 60. Cenzura najbardziej przypięła się do tekstu Krzemińskiego o hipisach. Jako że byłem sekretarzem redakcji miesięcznika pod tym niesamowitym tytułem, to na mnie spadły telefoniczne negocjacje z urzędnikiem z ulicy Mysiej.

Cenzor czepiał się tekstu strasznie. Bzdury wygadywał takie, że trochę mi już nie starczało argumentów. W końcu chwyciłem się jak brzytwy argumentu dość demagogicznego.

– Widzi pan, ale autor, pan Krzemiński, nie tylko jest socjologiem, on także był uczestnikiem tych wydarzeń...

– Co mi tu pan, panie redaktorze, będzie głowę zawracał – odrzekł z irytacją cenzor. – Przecież ja też byłem hipisem.

* * *

Jakiś czas temu w głównym wydaniu „Wiadomości", czyli współczesnego „Dziennika Telewizyjnego", nadano materiał o piosence Czerwonych Gitar „Biały krzyż". Mądrala jakiś z IPN-u perorował: „Krzysztof Klenczon podszedł komunistyczną cenzurę, ta piosenka to w rzeczywistości hołd dla żołnierzy wyklętych".

Na naszych oczach tworzy się legendę, która zatacza coraz szersze kręgi. A przecież to fikcja. Końcówka lat 60. to apogeum walki Mieczysława Moczara o władzę. Jego frakcja, tak zwani partyzanci, pod nacjonalistycznymi hasłami starała się kupić środowiska kombatantów. Także, co było nowością, tych z AK. W przeciwieństwie do „twardego członu" PZPR-u, który utożsamiany był z armią polską powstałą w ZSRR, „partyzanci" odwoływali się do etosu krajowych partyzantów.

Piosenka Klenczona doskonale wpisywała się w ten nurt.

Tylko w polu biały krzyż

nie pamięta już, kto pod nim śpi.

Nie twierdzę, że autor tekstu – Janusz Kondratowicz – był moczarowcem. Wykorzystał koniunkturę. I tyle.

Ale ta legenda jest żywa – to oczywiście była, jest i będzie pieśń o żołnierzach wyklętych. Wszystko jest o żołnierzach wyklętych – pieśni, poematy, obrazy, filmy, myśli i modlitwy nasze. Dziś żołnierzy wyklętych wypada nosić. Taka moda.

* * *

W 1983 roku zniecierpliwiony prymas Józef Glemp odsunął księdza Stanisława Małkowskiego od „pracy duszpasterskiej i ewangelizacyjnej" w archidiecezji warszawskiej i przeniósł go do posługi na Wólce Węglowej. Dla niewarszawiaków – Wólka Węglowa to taki wielki cmentarz jest.

Stasia spotkałem późnym wieczorem w tramwaju, co mknął po szynach ulicą Puławską.

– Chyba trochę kiepsko z tą Wólką, co?

– Co ty, fajnie. Dwa, trzy pogrzeby dziennie i spokój. (...)

* * *

Siedziałem w dawnym żłobku przy Iwickiej, czyli w siedzibie „Gazety Wyborczej". Przeglądałem ostatnie teksty do wydania. Już miałem jechać do drukarni, kiedy podszedł do mnie Adam Michnik.

– Antosiu, tu masz mój komentarz na jedynkę. Gdyby cenzura miała jakieś wątpliwości, to powiedz im: „Jak pan zatrzyma tekst redaktora Michnika, to poseł Michnik odczyta go z odpowiednim komentarzem z mównicy sejmowej". Okej?

– Jasne – przytaknąłem, bo propozycja Michnika nie była zbyt skomplikowana intelektualnie.

Pół godziny po wysłaniu tekstu faksem na Mysią zadzwonił cenzor.

– Panie redaktorze, komentarz pana Michnika nie może iść. Zdejmujemy.

– Spodziewałem się tego – odrzekłem spokojnie i powiedziałem mu to, o co Adam prosił. W słuchawce zapadła głucha cisza.

– No... ale to ma wszelkie znamiona szantażu, panie redaktorze – wydukał cenzor.

– Nie inaczej – rzuciłem z niekłamaną satysfakcją.

Tekst poszedł. To była moja ostatnia przygoda z cenzurą.

* * *

Karol Modzelewski – wielki umysł, wspaniały charakter. I poczucie humoru, dystansu, autoironii. Pamiętam, jak w 1998 roku przed wręczeniem jemu i Jackowi Kuroniowi Orderu Orła Białego staliśmy grupką pod Pałacem Prezydenckim, śpiewając piosenki STS i wzbudzając zainteresowanie przechodniów.

Gniazda na głowie mi nie uwił Orzeł Biały

Kukułka szczęścia mi nie wykukała również

Lecz Ty pokochaj mnie, jak inne mnie kochały

Jako żem geniusz, a nie gówniarz.

A po piętnastu latach czytam w „Wyborczej" ciekawą rozmowę Grzegorza Sroczyńskiego z Karolem. Panowie opowiadają o tym, jak w latach stanu wojennego generałowie zaproponowali uwięzionym członkom KOR-u i władz Solidarności wyjazd na Lazurowe Wybrzeże. Pod warunkiem zaprzestania działalności opozycyjnej. Wszyscy odmówili.

„Sroczyński: No ale dlaczego? Co takiego jest w człowieku, że nie jedzie na Lazurowe Wybrzeże, tylko zostaje w celi?

Modzelewski: Mógłbym pieprzyć coś o wzniosłych sprawach. A tak naprawdę ta emocja jest dość prosta: »Nie dam chujom satysfakcji«".

* * *

W połowie lat 90. wyszedł z więzienia gangster. Ni cholery nie pamiętam, jak się nazywał. Dziennikarz „Super Expressu" zrobił z nim duży wywiad. Gangster w tym wywiadzie rżnął uciśnioną niewinność. Wrzuciliśmy z moim zastępcą Markiem Adamskim wywiad do numeru i zadowoleni dłubaliśmy plan na następne wydanie.

Pod wieczór do naszego pokoiku wpadł naczelny i prezes „Super Expressu" w jednym, czyli Larry Lindenberg. Impet, z jakim wpadł, zdawał się sugerować, że niekoniecznie podziela nasze zadowolenie. Ale nic nie można było zrobić, bo wydanie magazynowe było już na maszynach. Więc tylko opierdalał nas przez pół godziny, wyzywając od najgorszych. Ale głównie zwracał się do mnie.

W końcu z rezygnacją machnął ręką i wybiegł. Marek się uśmiechnął.

– Widzisz, Antek, czasami lepiej być z prezesem na pan, jak ja. O wiele łatwiej powiedzieć: „Ty chuju" niż: „Panie chuju". (...)

* * *

Przy różnych okazjach pytają mnie, dlaczego (z jakiego powodu, jak to się stało, po co) zacząłem pisać wiersze. Otóż w latach 60. popularny był zespół Czerwone Gitary. Zestawienie tych dwóch zdań pozornie jest bez sensu. Ale tylko pozornie.

Któregoś dnia w „Sztandarze Młodych" w rubryce „Muzyka niepoważna" wyczytałem, że jest konkurs na tekst dla CG. Pierwszą nagrodą miało być to, że panowie napiszą do tego muzykę i piosenkę nagrają.

O kurde – pomyślałem i postanowiłem konkurs wygrać. Usiadłem i zabrałem się do pisania tekstu. Tekst miał być w ich stylu, czyli przynajmniej trochę zabawny. Ale co napisałem, to mi coś bardzo smutnego wychodziło.

I tak zostałem poetą. (...)

* * *

Na ćwiczeniach z etyki na ATK ksiądz profesor Tadeusz Ślipko ćwiczył nas ostro. Zazwyczaj polegało to na tym, że prosił nas o rozwiązanie poważnych i skomplikowanych dylematów etycznych. A potem radośnie tłumaczył, dlaczego się mylimy.

– Moi państwo, wyobraźcie sobie pilota oblatywacza, który testuje nowy model jakiegoś myśliwca. I nagle kilka kilometrów nad ziemią samolot staje w płomieniach. Pilot nie ma spadochronu. I ma do wyboru dwie rzeczy: albo spłonąć żywcem, albo, mimo braku spadochronu, katapultować się. I co powinien zrobić?

– Katapultować się – zawyrokował Ziutek.

– A dlaczego?

– Żeby uniknąć mąk straszliwych, jakie zazwyczaj towarzyszą paleniu się żywcem.

– Błąd! – uciął ksiądz profesor. – Katapultowanie się bez spadochronu to wszak co? To samobójstwo! A samobójstwo to grzech, czyn nieetyczny...

* * *

Mój ulubiony chwyt erystyczny. Jacek Kuroń, zapędziwszy się kiedyś w dyskusji, chlapnął: „Błąd w twoim rozumowaniu polega na tym, że absolutnie nie masz racji".

Fragment książki Antoniego Pawlaka „Zapiski na paczce papierosów", która ukazała się nakładem wydawnictwa Wielka Litera. Śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

To brzmi jak żart, a nie jest.

Rok 2015. Z okazji piętnastolecia Instytutu Pamięci Narodowej gdański oddział tej wesołej instytucji zorganizował galę bokserską pod hasłem „Nigdy przed przemocą nie ugniemy szyi". Odbyło się toto na historycznym terenie Stoczni Gdańskiej i „w oprawie historycznej wokół postaci Anny Walentynowicz" (cokolwiek to znaczy). Mogliśmy zobaczyć cztery walki w formule White Collar Boxing. A pięściarze wychodzili na ring w takt pieśni Kaczmarskiego i Gintrowskiego.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy