Wciąż maszeruję. Dochodzi północ. O tej porze zwykle nie wychodzę na ulicę, ale z krzyżem w garści czuję się bezpiecznie. Uliczne latarnie pokazują na chodniku moją postać, obok drugi ja, choć cień jest mniej wyraźny, jakby anioł stróż. I tak zniknie poza miastem, bo tam zapada ciemność. Mrok rozszczepiają tylko światła latarek: majaczą z przodu i gdzieś z tyłu, bo grupa ciągnie się przez wiele kilometrów.
Trwa cicha noc. Zostaje człowiek i jego myśli, które po początkowej gonitwie dają wreszcie ukojenie i uspokojenie. Ktoś głośno rozmawia, lecz zostaje skarcony: „Przeszkadzasz!". Słychać jedynie odgłos kroków, czasem kijów od nordic walkingu skrobiących o asfalt. I wycie psów w mijanych wsiach, niektóre zresztą włóczą się po drodze i łaszą do nóg. Nad ranem pojawi się jeszcze pianie kogutów.
Znak czasów, że w telefonie można sprawdzać czas i dystans, a także wyszukiwać na mapie kolejne stacje drogi krzyżowej. Dostępne są rozważania w wersji tekstowej i dźwiękowej. Wolę papier, z którym klękam przy kolejnych krzyżach lub kapliczkach i czytam słowa lekarzy, informatyków, przedsiębiorców, farmaceutów. Mówią o wydarzeniach z życia, gdy upadali, ale powstawali. Opowiadają, że zgubienie drogi pomaga w znalezieniu Boga.
Człowiek idzie dalej i myśli. Czy sam – jak Chrystus – potrafię podnieść się po upadku? Czego brakuje, żebym umiał Go naśladować? Ciągle mówię o byciu dobrym człowiekiem, zamiast nim być. Przecież na dworcu w Warszawie minąłem bezdomnego i nie rzuciłem grosza. Na schodach ruchomych była kobieta z dzieckiem, chyba czymś otumaniona, ale pobiegłem dalej, bo przecież trzeba zdążyć na EDK! A może powinienem tam zostać? Zgrzeszyć można myślą, mową i uczynkiem, ale i zaniedbaniem.
Pewnie dlatego potykam się w marszu, co tłumaczę nierównym chodnikiem. Do tego idę szybko – chcę utrzymać tempo 5 km/h i dotrzeć do bazyliki o 6 rano, gdy odprawiana jest pierwsza msza święta. To dopiero wyzwanie! Doskwiera odcisk, ból kolan i ud. I co z tego? On szedł pobity i sponiewierany, z cierniową koroną na głowie i krzyżem na ramieniu – ja mam ciepłą czapkę i rękawiczki, do tego dwie gałązki powiązane dratwą. Jemu leciała krew – mi nawet pot nie cieknie, bo jest zbyt zimno. On nie miał znikąd ratunku – Szymon niósł belkę, Weronika otarła twarz – i zginął na Krzyżu. Ja w każdej chwili mogę się wycofać.
Z kolejną godziną marszu pojawia się ogromne zmęczenie, które wymusza automatyzm w postępowaniu: włączyć latarkę, zdjąć rękawiczki, napić się wody, wyłączyć latarkę, zjeść batona, przyspieszyć, zwolnić. Droga się dłuży i nuży. Coraz trudniej klękać na kolejnych stacjach drogi krzyżowej. Przerwy stają się dłuższe, ale i tak sił braknie.
Plączą się słowa przy „Ojcze nasz" i „Zdrowaś Mario". O wycofaniu się nie ma jednak mowy, zresztą ksiądz proboszcz ostrzegał przed szeptami szatana, żeby odpuścić, bo jest się zbyt słabym. Wtedy właśnie trzeba iść! Po drodze deprymuje tabliczka „Poznań", ale nadzieję daje „Boża Wola – 2 km".
Siniaki jak ordery
Szósta rano. Słońce wschodzi nad polami przy Niepokalanowie, słychać skrzek bażanta, wygląda to cudnie. Ale po dziewięciu godzinach marszu mam kryzys. Jestem na ostatniej prostej – jeszcze półtora kilometra do wrót bazyliki – ale nie mogę iść! Nogi kołowacieją i powłóczę nimi. Drewniany krzyż służy do podparcia.
To kara za szybkie tempo narzucone po wymarszu, brak treningu i – najpewniej – wszystkie moje winy. Wyprzedzają mnie kolejne osoby, ktoś klepie po ramieniu i uśmiecha się, że dam radę. Człapię.
Boli każdy krok i myśl, ale wreszcie jest – bazylika! Dzięki Ci, Boże! Doszedłem! Teraz modlitwa za to, że się udało, i prośba o wysłuchanie intencji. Ktoś klęka przed schodami, wznosi ręce i oczy ku górze. Inny, przygarbiony ze zmęczenia, tuli się do ściany.
Zasiadam w kościelnej ławie, gdzie mięśnie zaczynają stygnąć i potem trudno wstać. Udaje się tylko z pomocą krzyża, który zabieram na pamiątkę tych zmagań.
Wyglądam, jakbym szedł do Santiago de Compostela, gdy tak pełznę w stronę stacji kolejki do Warszawy. Mam 20 minut do odjazdu i choć peron widzę doskonale – nie wiem, czy zdążę, bo nie mogę iść szybciej niż stopa za stopą. Już z pociągu widzę kolejnych ludzi u celu. Szczęśliwcy! Z 200 osób nie doszły dwie, które wystartowały z kontuzją (kostki i biodra), bo organizmu nie oszukasz.
W bazylice byłem o 6.30, czyli po 9 i pół godzinach marszu. Mogę być dumny – i jestem! Żona i dzieci patrzą z podziwem, więc wszystkie zadrapania i siniaki obnoszę jak ordery. Jeszcze przez kilka dni chodzę mocno obolały. Odciski doskwierają nieco dłużej, a niebawem zaczną schodzić dwa paznokcie u nóg. Nic to! Mam nadzieję, że szybko – na swoją ludzką miarę – zmartwychwstanę.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95