Tydzień temu pisałam, pół żartem, pół serio o wyższości islamu nad różnymi innymi religiami, polegającej na tym, że religia muzułmańska wymaga od wiernych mycia rąk (co najmniej) pięć razy dziennie (co najmniej), co jest zalecane od kilku tygodni na całej kuli ziemskiej jako najskuteczniejsza broń przeciwko pandemii. Zastanawiałam się nawet, czy „wśród praktykujących muzułmanów stopień rozchodzenia się koronawirusa jest mniejszy niż na przykład wśród praktykujących prawosławnych czy buddystów". A jednocześnie jakbym zapomniała, że tydzień wcześniej pisałam, iż w Iranie panuje prawdziwa nieokiełznana epidemia, której rozmiarów możemy się tylko domyślać. Czyżby Irańczycy odmawiali mycia rąk na znak opozycji przeciwko rządom mułłów? A może bieda, którą kilka dni wcześniej oglądałam na przeglądzie filmów Abbasa Kiarostamiego, prowadzi do niemożności prawdziwego mycia się przed modlitwą?




Irańczycy są szyickimi Persami, ja zaś znam islam głównie w wersji sunnickich Turków, a teraz poznawałam jego sufijską odmianę w Maroku. Tak jak protestanci, katolicy i prawosławni różnią się między sobą i ktoś, mówiąc „chrześcijanin", może mieć na myśli tylko ewangelików, tak i ja dokonałam klasycznego błędu „pars pro toto". Jest też oczywiste, że kultura bywa mocniejsza od religii, czy też ją kształtuje. W Maroku widziałam więcej mycia rąk niż modlitwy, radosne całowanie swoich i obcych skończyło się nagle z dnia na dzień, gdy w Casablance pojawił się pierwszy pacjent zarażony – we Włoszech – koronawirusem. Jednak, nie całując się, zdjąwszy obuwie, siedziałyśmy, niektóre w hidżabach, niektóre nie, rozmawiając o groźbie epidemii, jedząc świąteczny kuskus z jednego półmiska, każda swoją łyżką. Higieniczniej jest oczywiście jeść w takiej sytuacji rękami, ale łyżki stanowią ukłon w stronę naszej, zachodniej, cywilizacji.

Z Maroka udało mi się wylecieć przedostatnim samolotem do USA. Przez kilka dni zastanawiałam się, co zrobię, jeśli mój lot zostanie wstrzymany. Miałam kilka pomysłów, jedne lepsze, inne gorsze, ale do głowy mi nie wpadło, że jakiekolwiek państwo, którego jestem obywatelką, miałoby obowiązek ewakuowania mnie. Byłam w Maroku na swoją odpowiedzialność, dla swojej przyjemności, Covid-19 zaatakował ludzi i państwa bez ostrzeżenia; chaos, który może się jeszcze zamienić w piekło, był już widoczny. Oczywiście nie miałabym nic przeciwko temu, żeby ktoś się mną zajął, ale tysiące obywateli USA i Unii Europejskiej awanturujących się, że państwo nie troszczy się o nich w pierwszej kolejności i nie zapewnia im natychmiastowego powrotu na łono ojczyzny, przypominają mi, że czasami różnice pokoleniowe są ważniejsze od wielu innych.

„Nietrudno zobaczyć, że problem trojga małych ludzi jest nieistotny na tym zwariowanym świecie" – mówił Humphrey Bogart do Ingrid Bergman w „Casablance". Poszłam do Rick's Cafe. Film był oczywiście kręcony w 1942 roku całkowicie w Hollywood i żadnej kawiarni, do której weszłaby Ilsa i poprosiła: „Zagraj to jeszcze raz, Sam", nie było w Casablance aż do niedawna. Kawiarnię otworzyli Amerykanie – dla turystów, głównie Chińczyków i Japończyków – a wystrój jest pomieszaniem kilku filmowych stylów – od westernów po bajki z tysiąca i jednej nocy. Menu też wyglądało bardzo eklektycznie i superdrogo. Ale przy herbacie miętowej można posiedzieć przy stole do ruletki, oglądać idący na okrągło film „Casablanca" i zapomnieć o wirusie.