Nie będę wyliczał jego licznych ról jako świadka historii, ale warto przypomnieć, że do Auschwitz-Birkenau trafił jako osiemnastolatek prosto z getta łódzkiego, podczas jego likwidacji w sierpniu 1944 r. Był łodzianinem, choć urodził się w Druskiennikach. Oświęcim przeżył cudem, ale jeszcze większym darem od Opatrzności było przetrwanie marszu śmierci, czyli ewakuacji przez Niemców części więźniów z obozu na dziesięć dni przed wyzwoleniem. Turski oparł się śniegom i mrozom wbrew wszelkiej logice, a nawet wbrew przyrodzie. Ważył niewiele ponad 30 kg i był skrajnie wycieńczony. Podobnego szczęścia nie doświadczyło 15 tys. ewakuowanych z nim współwięźniów.
Trafił do Buchenwaldu, po wyzwoleniu którego amerykańscy lekarze uznali, że nie ma szans na przeżycie. Zajął się nim Czech, profesor z Pragi, który przyjechał do Terezina ratować byłych więźniów. I pozwolił mu pozbierać się fizycznie. Nie wiem za to, jakim cudem wrócił do żywych mentalnie. Auschwitz dla wielu był piętnem na całe życie. Dla wielu wyrokiem, szatańskim stygmatem, z którym, jak nieco tylko od niego starszy Tadeusz Borowski – nie mogli żyć. Turski odwrotnie, jakby naznaczony wyjątkową siłą, wyznaczony na świadka, strażnika tego straszliwego przesłania, które symbolizował pasiak i wytatuowane na przedramieniu numery.
Zawsze, kiedy go spotykam, czuję tę niezwykłą siłę. Turski aż przygniata dynamiką, pasją, zaangażowaniem. Wydaje się, że jest jak dobrze naoliwiony silnik Diesla, może pokonać miliony kilometrów w najcięższych warunkach. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie na kilka dni przed inauguracją Muzeum Historii Żydów Polskich – Polin. „Zapraszam pana i redakcję, byście zobaczyli ekspozycję z wyprzedzeniem. Oprowadzę was osobiście". Przyszliśmy oczywiście zaciekawieni. Poświecił nam kilka godzin.
Jest wieczór 27 stycznia, w telewizji wciąż pokazują transmisję obchodów 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Przed chwilą na mównicy stał Marian Turski, ocalony z Holokaustu i były więzień obozu. Przemawiał do zebranej elity świata swym lekko już skrzeczącym, lecz wciąż mocnym i spokojnym głosem. To było jedno z lepszych wystąpień o groźbie Szoah, ludobójstwa, które jeśli nie słyszeć i nie zauważyć jego z początku cichych kroków, wydarza się w sposób zupełnie niespodziewany.