Bogusław Chrabota: Nie być obojętnym, przesłanie Mariana Turskiego

Marian Turski jest niewysokim starszym panem. Zwykle elegancko, choć bez przesady, ubranym. Na nosie przyciężkawe okulary, a nad nimi zadziwiająca – jak na wiek posiadacza – czupryna ciemnych włosów. Zawsze, kiedy go widzę, zastanawiam się nad einsteinowskim podejściem do problemu siwizny. Marian Turski osiwieć powinien już dawno temu, może nawet przed 75 laty, kiedy w tragicznym marszu do Wodzisławia Śląskiego przekraczał bramę z napisem „Arbeit macht frei". A jednak nie, tamte nieludzkie czasy, zamiast go złamać, zniszczyć, wbić w ziemię, dały mu niezwykłą siłę i iście nadludzką witalność. Mimo 94 lat ma chyba zdolność bilokacji, jest zawsze, gdzie trzeba, a jego fryzura potwierdza teorię względności Einsteina; inni młodsi koledzy nie tylko zdążyli osiwieć, ale również wyłysieć, a Turski ściga się czasem w comiesięcznych eskapadach do fryzjera.

Publikacja: 31.01.2020 17:00

Bogusław Chrabota: Nie być obojętnym, przesłanie Mariana Turskiego

Foto: AFP

Nie będę wyliczał jego licznych ról jako świadka historii, ale warto przypomnieć, że do Auschwitz-Birkenau trafił jako osiemnastolatek prosto z getta łódzkiego, podczas jego likwidacji w sierpniu 1944 r. Był łodzianinem, choć urodził się w Druskiennikach. Oświęcim przeżył cudem, ale jeszcze większym darem od Opatrzności było przetrwanie marszu śmierci, czyli ewakuacji przez Niemców części więźniów z obozu na dziesięć dni przed wyzwoleniem. Turski oparł się śniegom i mrozom wbrew wszelkiej logice, a nawet wbrew przyrodzie. Ważył niewiele ponad 30 kg i był skrajnie wycieńczony. Podobnego szczęścia nie doświadczyło 15 tys. ewakuowanych z nim współwięźniów.




Trafił do Buchenwaldu, po wyzwoleniu którego amerykańscy lekarze uznali, że nie ma szans na przeżycie. Zajął się nim Czech, profesor z Pragi, który przyjechał do Terezina ratować byłych więźniów. I pozwolił mu pozbierać się fizycznie. Nie wiem za to, jakim cudem wrócił do żywych mentalnie. Auschwitz dla wielu był piętnem na całe życie. Dla wielu wyrokiem, szatańskim stygmatem, z którym, jak nieco tylko od niego starszy Tadeusz Borowski – nie mogli żyć. Turski odwrotnie, jakby naznaczony wyjątkową siłą, wyznaczony na świadka, strażnika tego straszliwego przesłania, które symbolizował pasiak i wytatuowane na przedramieniu numery.

Zawsze, kiedy go spotykam, czuję tę niezwykłą siłę. Turski aż przygniata dynamiką, pasją, zaangażowaniem. Wydaje się, że jest jak dobrze naoliwiony silnik Diesla, może pokonać miliony kilometrów w najcięższych warunkach. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie na kilka dni przed inauguracją Muzeum Historii Żydów Polskich – Polin. „Zapraszam pana i redakcję, byście zobaczyli ekspozycję z wyprzedzeniem. Oprowadzę was osobiście". Przyszliśmy oczywiście zaciekawieni. Poświecił nam kilka godzin.

Jest wieczór 27 stycznia, w telewizji wciąż pokazują transmisję obchodów 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Przed chwilą na mównicy stał Marian Turski, ocalony z Holokaustu i były więzień obozu. Przemawiał do zebranej elity świata swym lekko już skrzeczącym, lecz wciąż mocnym i spokojnym głosem. To było jedno z lepszych wystąpień o groźbie Szoah, ludobójstwa, które jeśli nie słyszeć i nie zauważyć jego z początku cichych kroków, wydarza się w sposób zupełnie niespodziewany.

Marian Turski apelował o tę naszą uwagę, o wyczulenie na pierwsze oznaki wykluczenia, niesprawiedliwości, prześladowania. Dopóki jesteśmy uważni, dbamy o prawa człowieka, mniejszości, jakość demokracji – jesteśmy bezpieczni. Kiedy jednak owa czułość nas zawodzi, Holokaust może spaść jak gradowa burza i zabrać kolejne ofiary. Przypomniał też słowa jednego ze swoich przyjaciół o jedenastym przykazaniu, jakie historia XX wieku każe dopisać do Dekalogu. To przykazanie niebycia obojętnym. Reagowania na każdy dostrzegalny symptom zła i przeciwstawienia się złu, kiedy jeszcze można. Inaczej zło stanie się nieuchronne.

Napisałem na początku, nieco żartobliwie, o niewysokim wzroście Mariana Turskiego. Teraz chcę napisać o jego wielkości. Jest tylko człowiekiem, ale i gigantem. Całym sobą niesie przesłania o czasach minionych, ale też spokojną nadzieję, że te czasy się nie powtórzą. To właśnie czytam z uśmiechu na jego twarzy i dziękuję mu, że przetrwał, przeżył, że jest. 

Nie będę wyliczał jego licznych ról jako świadka historii, ale warto przypomnieć, że do Auschwitz-Birkenau trafił jako osiemnastolatek prosto z getta łódzkiego, podczas jego likwidacji w sierpniu 1944 r. Był łodzianinem, choć urodził się w Druskiennikach. Oświęcim przeżył cudem, ale jeszcze większym darem od Opatrzności było przetrwanie marszu śmierci, czyli ewakuacji przez Niemców części więźniów z obozu na dziesięć dni przed wyzwoleniem. Turski oparł się śniegom i mrozom wbrew wszelkiej logice, a nawet wbrew przyrodzie. Ważył niewiele ponad 30 kg i był skrajnie wycieńczony. Podobnego szczęścia nie doświadczyło 15 tys. ewakuowanych z nim współwięźniów.

Pozostało 80% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów