Filip Łobodziński: Z czego Bob Dylan buduje wiersz

Kiedy zabierałem się do tłumaczenia jakiejś piosenki Dylana, starałem się o niej dużo dowiedzieć, poczytać. Jeżeli mama Dylana wspominała, że była u syna w domu i widziała, że nieustannie otwarta jest „Księga Ezechiela" – to ją czytałem i sprawdzałem, czy nie tworzy kontekstu dla songów - mówi Filip Łobodziński, tłumacz, pisarz, aktor. Przypominamy tekst archiwalny.

Aktualizacja: 24.03.2019 07:48 Publikacja: 23.03.2019 23:01

Foto: Materiały Promocyjne

"Plus Minus": Jak pan myśli, czy hipisi w „Podróży za jeden uśmiech", którzy zabierali na pakę ciężarówki Dudusia w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, słuchali Boba Dylana?

Filip Łobodziński, tłumacz, pisarz, aktor: Myślę, że nie. Może znali dwie piosenki, które pod koniec lat 60. wykonywała Maryla Rodowicz, czyli „Odpowie ci wiatr" i „Czas wszystko zmienia". Miałem nawet taki pomysł i przedstawiłem go Maryli Rodowicz, żeby zaśpiewała na płycie zespołu dylan.pl piosenkę, którą wykonywała przed laty, ale w moim tłumaczeniu. Początkowo się zgodziła, ale potem powiedziała, że woli pozostać wierna wersji, którą wykonywała w 1969 roku.

Przywiązanie do Dylana publicznie deklarowało niewielu – Bogdan Olewicz, tekściarz Perfectu, Zbigniew Hołdys, Martyna Jakubowicz.

Na pewno byli tacy, co go lubili i znali, ale nie był wykonawcą popularnym, bo nie pisał piosenek melodyjnych, przy których można się pogibać. Znalazł się w muzycznym świecie, mając zupełnie inne korzenie i doświadczenia niż rockandrollowe gwiazdy lat 60. Był przede wszystkim folkowym poetą i pieśniarzem, dlatego trudno było go oceniać w kategoriach tego nurtu, który reprezentowali Elvis Presley i The Rolling Stones.

I The Beatles, którzy również słuchali i podziwiali Dylana.

Stonesi też go słuchali, a Presley nawet Dylana przed Stonesami interpretował, co Bob komplementował. Uważał, że Elvis bardzo pięknie śpiewał jego starą piosenkę „Tomorrow Is A Long Time". A wracając na polskie podwórko: myślę, że w Polsce nie doświadczyliśmy efektu Dylana i nigdy nie był u nas na topie, ponieważ umykały nam znaczenia i sensy jego tekstów. Przecież rewolucja, jakiej dokonał, wiązała się właśnie z tym. Bo jest kimś więcej niż gwiazda pop – jest bardem i poetą. Tymczasem w Polsce nie ma świadomości, że jego teksty nawiązują do Biblii, Szekspira, Rimbauda i Eliota, beatników – Kerouaca i Ginsberga, oraz mało znanej w Polsce tradycji ludowej, którą żongluje z wielką biegłością, równie dobrze czując się w tematach i konwencjach wysokich. Dylan jest kontynuatorem szeroko pojętej amerykańskiej tradycji. Właśnie za to dostał Nobla. I jeśli moje tłumaczenia się nie spodobają – to przynajmniej sprowokują innych do lepszych. Niech się do cholery coś zacznie dziać w sprawie Dylana, żeby wszedł do naszej przestrzeni duchowej, tak jak Szekspir albo Frank O'Hara. Nie chodzi o to, żeby autorzy polskich piosenek zaczęli pisać Dylanem, ale niech przynajmniej mają świadomość, że można pisać piosenki z większym oddechem i niekoniecznie tylko dla baranów – z całym szacunkiem dla tych czworonogich. Mam nadzieję, że również w Polsce o Dylanie zacznie się mówić poważnie – nie tylko w kontekście kilku przebojów.

Dylan, będąc poetą-pieśniarzem, stworzył nowy kanon związany z prawami autorskimi w show-biznesie. Na początku lat 60. pisali piosenki głównie autorzy starszego pokolenia, zaś młodzi musieli je śpiewać i zarabiali grosze. Dylan, sam pisząc i śpiewając, zapewnił sobie wysokie wpływy ze sprzedaży autorskich płyt, co nie udało się nawet Beatlesom i Stonesom.

Dylan jest poetą, ale bardzo świadomie użył muzyki do rozpowszechnienia swojej poezji. Trudno te dwie dziedziny oddzielić: tworzą jedność. Dlatego najważniejsze osiągnięcie Dylana polega na tym, że muzyka musi służyć do opowiadania o rzeczach najważniejszych, czyli o tych, o których mówi poezja.

Coś więcej niż „Pragnę trzymać cię za rękę" The Beatles?

Tak, choć ta piosenka akurat zrobiła na Dylanie piorunujące wrażenie. Jechał wtedy samochodem, włączył radio i dowiedział się, że kilka piosenek The Beatles znajduje się na szczycie amerykańskiej listy przebojów. Zrobiły na nim wrażenie, bo brzmiały w nowatorski sposób. Dylan miał wpływ na Beatlesów i oni na niego.

Fajkę pokoju, czyli kilka jointów, zapalili podczas pierwszej wizyty Anglików w Ameryce.

Tak. Paul McCartney mówił wtedy, że jest „siedem poziomów". Potem nie wiedział, jak to wszystko wytłumaczyć, ale podczas spotkania czuł sprawę doskonale! Doznał objawienia.

Potem z folkowego pieśniarza grającego z towarzyszeniem gitary akustycznej Dylan stał się rockandrollowcem o bluesowym zacięciu, za co został nazwany Judaszem i zdrajcą folkowych tradycji. Jakie było tło tej sytuacji?

Zaczął nagrywać z użyciem gitary elektrycznej w 1964 roku i pierwszą taką płytę wydał w styczniu 1965 roku.

Czyli dwa lata po debiucie The Beatles.

Myślę, że Dylan zrozumiał, że może zyskać nową muzyczną platformę do przekazywania treści. To się wiązało ze zmianą poetyki tekstów i nową, rozbudowaną metaforyką. Na przykład „Love Minus Zero" ma prostą melodię, ale gdy tłumaczyłem ten tekst, miałem duży problem, jak odwzorować wizję Dylana. Niby to piosenka miłosna, ale bardzo mroczna.

Kiedy zrodził się pomysł nagrania dylanowskiego albumu i przetłumaczenia stu kilkudziesięciu tekstów barda, z którego efektami pierwszych słuchaczy zapoznał pan już rok temu podczas koncertu w Poznaniu?

Decyzja, że przystępujemy do nagrania gotowych tłumaczeń na płycie, zapadła dwa lata temu. Z kolei myśl o tym, że mogłaby również zostać wydana książka ze wszystkimi moimi przekładami Dylana, pojawiła się ponad rok temu i wówczas zacząłem atakować różne wydawnictwa. Biuro Literackie odpowiedziało, że spróbuje pomóc. Jak widać, to się działo w czasach przednoblowskich. A kiedy Dylan dostał Nobla – zespół dylan.pl uczynił nawet pewien żart w sprawie noblowskiej nagrody. Poinformowaliśmy na naszym profilu FB, że Królewska Szwedzka Akademia Nauk ma do odebrania kopertę z odpowiednią sumą pieniędzy pod ławką na Dworcu Warszawa Wileńska, nieopodal kasy nr 2. To był oczywiście ukłon w stronę Monty Pythona, który w 1983 roku, gdy zdobył Złotą Palmę za „Sens życia według Monty Pythona", ustami Terry'ego Jonesa powiedział, że pod jedną z umywalek leżą pieniądze, na które się umawiali z jurorami. Jedynym sposobem na to, by nie uderzyła nam do głowy woda sodowa – było obrócenie całej sytuacji ze splendorami w żart. Ale radość mnie rozpierała. W końcu twórczość Dylana towarzyszy mi już kilkadziesiąt lat.

Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan piosenki Boba Dylana?

Tak świadomie, wiedząc już, że jest ważnym twórcą – w 1974 roku. Miałem 15 lat i byłem pierwszy raz za granicą, w Paryżu. Poszedłem do kina, bo absolutnie za grosze można było obejrzeć „Koncert dla Bangladeszu" zorganizowany przez George'a Harrisona. Jako totalny fan muzyki Beatlesów chciałem zobaczyć George'a i Ringo Starra. Tymczasem wydarzyła się nieprzewidziana przeze mnie niesamowita rzecz: pod sam koniec koncertu Harrison powiedział, że jest jeszcze jeden przyjaciel, który chce wystąpić. Był to Bob Dylan. Od czasu wypadku motocyklowego w 1966 roku pokazywał się niezwykle rzadko, okazjonalnie. Stanęło na scenie ich czterech: Bob Dylan w dżinsowej kurtce, Ringo Starr z tamburynem, Leon Russell z basem i Harrison. Zagrali pięć czy sześć piosenek w bardzo kameralnych wersjach. Skądś je kojarzyłem, ale dopiero wtedy zrozumiałem ich znaczenie. Beznamiętna twarz Boba i śpiewanie, robiące wrażenie skandowania, zahipnotyzowało mnie absolutnie. To się stało podczas wakacji po ostatniej klasie podstawówki. Kiedy poszedłem do liceum, zakolegowałem się z Maćkiem Rysiewiczem z sąsiedniej klasy, który był wielkim fanem Dylana. Miał jego wielką księgę z tekstami i rysunkami oraz sześć płyt, które zacząłem pożyczać. Rodzice byli zmordowani, słysząc, jak z mojego pokoiku dobiega do nich ciągle dość specyficzny głos. Jednak kiedy zacząłem im opowiadać, o czym Bob śpiewa – przekonali się, że to nie jest zwykła popowa młócka bez sensu. Uznali, że Dylanowi chodzi o ważne sprawy.

Dylan jest uważany za osobę trudną w kontaktach, nieosiągalną, co potwierdza fakt, że nie pojawił się na noblowskiej gali. Czy łatwo jest uzyskać zgodę na tłumaczenie jego poezji?

Tłumaczyć to sobie można! Jednak z publikowaniem dorobku Dylana w druku jest większy kłopot. Angielska agencja, która zarządza prawami do druku poezji Dylana, nie chciała się początkowo zgodzić, by ukazał się tylko wybór wierszy. Domagali się wydania wszystkich tekstów, a więc ponad 500! Byłem jednak przekonany, że nie wszystkie sprawdziłyby się po polsku, bo niektóre są czytelne wyłącznie dla Amerykanów, i to też nie dla wszystkich. Na szczęście Anglicy dali się przekonać, że wybór jest najlepszym wyjściem z sytuacji. Z piosenkami jest łatwiej. Żeby nagrać Dylana, trzeba wysłać do wydawcy, czyli do Sony, listę piosenek oraz retranslacje, czyli dosłowne tłumaczenia polskich tłumaczeń na angielski. Zgoda przyszła po kilku tygodniach. Być może management Boba Dylana uważa, że jego songi trzeba rozpowszechniać jak Ewangelię, czyli gdzie się tylko da.

Obłożył się pan książkami, tłumacząc songi Dylana, czy raczej płynął strumieniem świadomości?

To, że wychodzi książka, która przynosi ponad 130 moich przekładów, nie znaczy, że siadłem i dokonałem ich za jednym zamachem. One powstawały na przestrzeni wielu lat. Przynajmniej od dziesięciu lat, kiedy zabierałem się do tłumaczenia jakiejś piosenki Dylana – starałem się o niej dużo dowiedzieć, poczytać. Jeżeli mama Dylana wspominała, że była u syna w domu i widziała, że nieustannie otwarta jest „Księga Ezechiela" – to ją czytałem i sprawdzałem, czy nie tworzy kontekstu dla songów Boba. Z reguły tak było. Nawet jeśli nie wszyscy zauważą takie echa – mam satysfakcję, że starałem się wyłowić właściwy kontekst, jakim nasiąkał tłumaczony wiersz. Jeśli czytelnik lub słuchacz będzie chciał ten kontekst rozpoznać – ma na to szansę. Nie pominąłem go. Jednak na Dylana nie ma jednego sposobu, bo do każdej piosenki dobiera odpowiednie narzędzia literackie. Jeżeli potrzebne mu jest przetworzenie powieści biblijnej – korzysta z niego. Bardzo często w jego piosenkach pojawiają się cytaty na zasadzie mrugnięcia okiem – dosłownie kilka słów, które odwołują się do piosenki sprzed lat. W takiej sytuacji zdarzało mi się zastosować podobny zabieg. Zacytowałem Staffa, Norwida, „Dziwny jest ten świat" Niemena...

Dylan wspominał, że wychowywał się w mieście, gdzie środowisko żydowskie mieszało się z emigrantami polskimi. Myśli pan, że cokolwiek rozumie po polsku i miał kontakt z naszą kulturą?

Nie sądzę, choć legendarny już koncert na Stadionie Cracovii w 1994 roku uznał podobno za jeden z najlepszych, jakie zagrał. Dramaturgia była niepowtarzalna, bo wraz z występem zaczął się wielki deszcz, doszło do oberwania chmury. Zespół Dylana zszedł ze sceny z obawy przed porażeniem prądem, a Bob chciał grać i sprowadził go w kulisy dopiero Andrzej Marzec, organizator koncertu. Było naprawdę groźnie.

Opady były tak duże, że w dużej części Krakowa zabrakło prądu. Relację pisałem przy świecy.

Mam nagranie z tego koncertu. Leje potwornie, uderzenia kropel deszczu oraz szum wiatru słychać bardzo dokładnie.

Czy głos nazywany przez złośliwych krytyków „beczeniem kozy" i granie na harmonijce w sposób co najmniej zaskakujący, a dla innych chaotyczny – było rodzajem śluzy mającej dopuścić do słuchania tekstów tylko tych, którzy cenią sobie refleksję nad współczesnym światem?

Na pewno tak. Dylan nie tańcuje po to, żeby się przypodobać. Nigdy nie zabiegał o popularność i nie sprzedawał swojej prywatności. A kiedy zakładał różne maski – ta maskarada służyła zawsze czemuś więcej niż zdobycie taniego poklasku. Treść była najważniejsza. A jeśli chodzi o głos – dokonał świadomego wyboru, ponieważ zafascynował się w młodości czarnoskórymi kaznodziejami głoszącymi kazania w bardzo specyficzny sposób, dziwnie stawiając akcenty. Potem wypracował na tej podstawie własny styl, bo nikt nie śpiewa Dylana tak jak on. Ten styl był wielokrotnie parodiowany – m.in. przez Joan Baez, Paula Simona czy Andriana Belew, gdy był jeszcze w zespole Franka Zappy. Bo Dylan to jest bardzo wdzięczny temat do parodii. Ale oczywiście umiał śpiewać w sposób bardziej tradycyjny. Tak było na countrowej płycie „Nashville Skyline". Zaskoczył wtedy ciepłym barytonem. Może nie takim jak Johnny'ego Casha – ale pełnym uroku. Z kolei na płycie „Blood on the Tracks" nie ma piosenki, w której nie trzymałby się ściśle melodii. Za każdym razem dokonywał wyboru innej stylistyki. Teraz też, gdy śpiewa przeboje z kanonu sinatrowskiego – stara się trzymać nut, nie wydziwiać, nie „dylanić".

Kilka piosenek, które pan przetłumaczył, pochodzi z tzw. okresu chrześcijańskiego Dylana. Od kiedy do kiedy trwał i co po nim pozostało?

Trudno jest z biografii Dylana wyłuskać coś na sto procent. Bardzo często wypowiadał się w sposób enigmatyczny. Wiadomo jednak, że pod koniec 1978 roku doznał objawienia, które rozpoczęło się od tego, że przyjął od kogoś na koncercie krzyżyk i uznał, że to jest symbol jego nowej drogi. To był dziwny czas. Znaczna część koncertów w latach 1979–1980 zamieniała się w długie kazania. Dylan niespecjalnie chciał wykonywać starsze piosenki. Wolał przekonywać fanów do tego, że Jezus jest ich drogą, a kto nie jest z nim, jest przeciwko niemu. To mogło zniechęcać słuchaczy, ale przetrwali to. Dylan też to przetrwał. Dziś można mówić o chrześcijańskiej trylogii, rozpoczętej albumem „Slow Train Coming". Ale ostatnia z niej, „Shot Of Love", już mniej mówi o wierze i o Bogu. Zaś przedostatni utwór, blues „Trouble", przekonuje, że świat jest do niczego, a życie udręką. To wyznaczyło kierunek większości piosenek, poczynając od 1981 roku.

Ile miał wtedy lat?

Czterdzieści. Świat, według niego, zaczął się staczać... Na pewno zostało wiele z okresu chrześcijańskiego. Są nawet tacy egzegeci, którzy uważają, że Dylan wciąż jest bardzo chrześcijański. W niektórych piosenkach czuć nawet kult maryjny. Na przykład w „Soon After Midnight" z ostatniej autorskiej płyty „Tempest". Bob śpiewa tam „Charlotta kokota w czerwonych botach/ A Maria w zieleni szat". Mamy więc nierządnicę babilońską i Matkę Bożą. Ale są też tacy, którzy przywiązali się do innej wypowiedzi Dylana, gdy mówił, że od żadnego księdza czy rabina nie dowiedział się tyle co z piosenek i że one są jego religią.

Kiedy grał w Stodole, schował się w półcieniu, widać było tylko rozmazany obrys muzyka. Chce być znany nie z celebryckich fotek, lecz z tego, co skomponował. Temu też służy „Never Ending Tour".

Bo tournée to jest jego prawdziwa ojczyzna. Planuje dwie bardzo intensywne trasy rocznie, ale w międzyczasie jest kilka miesięcy dla dzieci i wnuków. Wiadomo, że jedna z jego córek gra na kontrabasie. Znalezienie jednak zdjęcia zespołu jazzowego, w którym występuje, graniczy z cudem. Córka Dylana stoi z tyłu sceny, twarzy nie da się zobaczyć. Z kolei jeden z wnuków jest raperem. Powiedział, że tworzenie czegokolwiek, gdy ma się takiego dziadka – to właściwie samobójstwo. Słyszałem dwa kawałki wnuczka. Potwierdzam to, co powiedział.

Niesamowita jest stylizacja Dylana na koncertach: potomek żydowskich emigrantów z Europy Wschodniej, występuje w kostiumach countrowców, jakie nosił wykpiwany w filmie „Blues Brothers" zespół Chłopaki Ole!

Pasowałby do występu na bogatym przyjęciu w Kentucky! Nie wiem, czy to jest jego wybór, czy ktoś mu podpowiedział, że ma się tak ubierać. Ale to też jest ukłon w stronę tradycji. A jeśli o niej mówimy – powiedzmy, że inspirują go piosenki z epoki przedrockowej, z lat 30. i 40., których słuchał z radia. Bodaj dwa lata temu powiedział w jednym wywiadzie, że to muzyka, którą zniszczyła brytyjska inwazja. To paradoksalna wypowiedź, bo przecież jest z tą inwazją również kojarzony. A jednak ostatnio najchętniej sięga właśnie okresu przedrockandrollowego, nim się inspiruje oraz harmoniami, który miały przede wszystkim wzruszać. Takie są jego dwie ostatnie płyty. Nasza ukażę się w lutym.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

"Plus Minus": Jak pan myśli, czy hipisi w „Podróży za jeden uśmiech", którzy zabierali na pakę ciężarówki Dudusia w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, słuchali Boba Dylana?

Filip Łobodziński, tłumacz, pisarz, aktor: Myślę, że nie. Może znali dwie piosenki, które pod koniec lat 60. wykonywała Maryla Rodowicz, czyli „Odpowie ci wiatr" i „Czas wszystko zmienia". Miałem nawet taki pomysł i przedstawiłem go Maryli Rodowicz, żeby zaśpiewała na płycie zespołu dylan.pl piosenkę, którą wykonywała przed laty, ale w moim tłumaczeniu. Początkowo się zgodziła, ale potem powiedziała, że woli pozostać wierna wersji, którą wykonywała w 1969 roku.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Kultura
Muzeum Historii Polski: Pokaz skarbów z Villa Regia - rezydencji Władysława IV
Architektura
W Krakowie rozpoczęło się 8. Międzynarodowe Biennale Architektury Wnętrz
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Kultura
Zmarł Leszek Długosz