Reklama

Kreml woli dezinformację niż czołgi

Dziś zabicie jednego żołnierza wroga jest znacznie bardziej kosztowne niż w czasie I czy II wojny światowej. Jeśli możesz kogoś przekonać, nie musisz go zabijać – te słowa Dmitrija Kisielowa, szefa rosyjskiej agencji prasowej Rossija Siegodnia, to bardzo lapidarna definicja wojny informacyjnej, którą Rosja prowadzi na świecie od lat.

Aktualizacja: 03.10.2020 09:04 Publikacja: 02.10.2020 00:01

Słowo, kamera, zdjęcia, internet to kolejny typ sił zbrojnych – stwierdził minister obrony Rosji Sie

Słowo, kamera, zdjęcia, internet to kolejny typ sił zbrojnych – stwierdził minister obrony Rosji Siergiej Szojgu

Foto: Shutterstock

Na początku września podczas rozmowy z premierem Rosji Michaiłem Miszustinem prezydent Aleksander Łukaszenko nieoczekiwanie (nawet dla swojego rozmówcy, o czym miała świadczyć jego zaskoczona mina) oświadczył, iż białoruskie służby specjalne przechwyciły rozmowę między Warszawą a Berlinem, z której wynikało, iż rosyjski opozycjonista Aleksiej Nawalny wcale nie został otruty środkiem chemicznym z grupy nowiczoków, a informacje na ten temat są fałszywe. Z owej rozmowy przechwyconej – jak mówił Łukaszenko – przez „wywiad radioelektroniczny" wynikało, iż celem akcji dezinformacyjnej prowadzonej rzekomo przez Zachód w związku ze sprawą Nawalnego miało być odciągnięcie prezydenta Rosji Władimira Putina od spraw Białorusi. Łukaszenko od 9 sierpnia boryka się z protestami swoich przeciwników, a nadzieje na wyjście z tego kryzysu obronną ręką pokłada właśnie w Moskwie.

Narrację białoruskiego przywódcy podchwycił dyrektor rosyjskiej Służby Wywiadu Zagranicznego Siergiej Naryszkin, który stwierdził, iż taka wersja zdarzeń może być uzasadniona, ponieważ „jeśli Łukaszenko to powiedział, to znaczy, że miał do tego odpowiednie podstawy". Rewelacje Łukaszenki pokrywały się też z ustaleniami rosyjskich lekarzy z Omska, gdzie Nawalny był leczony, gdy w czasie lotu z Syberii do Moskwy jego stan się gwałtownie pogorszył. Lekarze ci nie wykryli w organizmie opozycjonisty śladów żadnej trucizny, a pogorszenie się jego stanu zdrowia tłumaczyli spadkiem poziomu cukru w organizmie. To zaś – jak mówił cytowany przez Interfax toksykolog z Omska – mogło być efektem diety, stresu, spożytego alkoholu, a nawet braku śniadania (w dniu gwałtownego pogorszenia się stanu zdrowia Nawalny pił tylko herbatę na lotnisku).

Wzmacnianie rosyjskiej wersji wydarzeń sukcesem „wywiadu radioelektronicznego" Białorusi osłabiła znacznie publikacja nagrania rzekomo przechwyconej rozmowy. Jej bohaterami byli „Mike" z Warszawy i „Nick" z Berlina, których dialog w języku angielskim w dużej mierze „przykryto" tłumaczeniem na język rosyjski. Nie to jednak najbardziej obniżyło wiarygodność całej rozmowy, lecz jej treść. Wprawdzie – jak u Hitchcocka – zaczyna się od trzęsienia ziemi, gdy Mike pyta, czy materiały w sprawie Nawalnego potwierdzają otrucie, a Nick odpowiada: „W tym przypadku to nie takie ważne. Jest wojna, a w czasie wojny wszystkie metody są dobre". Potem jednak robi się nieco komicznie – najpierw bowiem Mike przytakuje Nickowi, podkreślając, że trzeba zrobić wszystko, aby uniemożliwić Putinowi wtrącanie się w sprawy Białorusi, a potem obaj zaczynają ubolewać, że administracja Łukaszenki jest „profesjonalna i zorganizowana", sam białoruski prezydent okazał się zbyt twardym orzechem do zgryzienia, a na dodatek urzędnicy i wojskowi są mu wierni. W rozmowie brakuje praktycznie tylko tego, by na koniec rozmówcy wyrazili gotowość do natychmiastowych przenosin do Mińska.

Jednak mimo wątpliwego profesjonalizmu całej tej operacji mogła ona odnieść skutek. Rosyjska agencja informacyjna TASS, informując o treści rozmowy, na pierwszy plan wybiła zdanie o tym, że „w czasie wojny wszystkie metody są dobre". Podobnie zrobił Sputnik, który określił otrucie Nawalnego mianem „domniemanego" i przypomniał mimochodem, że Łukaszenko od początku twierdził, iż protesty przeciwko niemu są kierowane spoza granic Białorusi, co potwierdza rozmowa Mike'a i Nicka.

Echa tej wersji wydarzeń można też znaleźć w polskim internecie. W dyskusjach na portalu Neon24 depesza TASS o rzekomo przechwyconej rozmowie między Berlinem a Warszawą jest ważnym argumentem za tym, że wykrycie trucizny w organizmie Nawalnego może być efektem „spisku i krętactwa Zachodu".

Reklama
Reklama

Uzbrojeni w dezinformację

Co ciekawe, sam termin „dezinformacja" narodził się w Rosji, jeszcze w XIX wieku, jako określenie taktyki polegającej na celowym i zaplanowanym wprowadzaniu w błąd w celu osiągnięcia różnego rodzaju korzyści. Taktykę tę przejęła od caratu Rosja Radziecka, gdzie w 1923 roku w ramach OGPU (włączonego w 1934 roku w skład NKWD) utworzono, z inicjatywy Józefa Unszlichta, biuro dezinformacji, specpropagandy i sabotażu. Odtąd dezinformacja na trwałe weszła do radzieckiego (a potem rosyjskiego) arsenału walki prowadzonej w ramach tzw. środków aktywnych, czyli działań mających na celu wywieranie wpływu na środowisko międzynarodowe i sytuację wewnętrzną metodami niejawnymi.

Jeśli komuś wydaje się, że wielkie operacje dezinformacyjne to zjawisko związane z rozwojem internetu, mediów społecznościowych, pojawieniem się armii trolli i tzw. fake newsów – jest w błędzie. Operacje dezinformacyjne prowadzono już w czasie zimnej wojny – i Związek Sowiecki miało na tym polu znaczące sukcesy. Na początku lat 80. udało się np. rozpowszechnić fałszywy dokument, z którego wynikało, iż USA wspierają apartheid w RPA – co skłoniło administrację Jimmy'ego Cartera do tego, by na poważniej zająć się dezinformacyjnymi działaniami ZSRR.

Jeszcze bardziej spektakularna była operacja „Infekcja", której celem było rozpowszechnienie informacji, że wirus HIV powstał w laboratorium jako broń biologiczna. Zastosowana w jej przypadku taktyka bardzo przypomina współczesne działania dezinformacyjne – wszystko zaczęło się od publikacji w sympatyzującej z ZSRR indyjskiej gazecie anonimowego listu „znanego amerykańskiego naukowca". W liście czytamy, że HIV powstał w laboratorium wojskowym w Fort Detrick. Dwa lata później zasiane w ten sposób ziarno dezinformacji obficie podlał „ekspercką" wiedzą prof. Jacob Segal, urodzony w Rosji biofizyk z NRD (media sympatyzujące z ZSRR przedstawiały go jednak jako Francuza, by zatrzeć związki z Moskwą). Przygotował on raport, z którego wynikało, iż HIV powstał w wyniku połączenia wirusów VISNA i HTLV-1. Wtedy ruszyła lawina – historię o tym, że Amerykanie stworzyli HIV, powtórzyły media w 80 państwach świata, przy czym te radzieckie nie podawały tej informacji jako swojej, lecz cytowały media z Zachodu.

W 1987 roku ZSRR przerwało operację, aby uzyskać wsparcie USA w walce z HIV, który zaczął być wówczas problemem również dla Moskwy. Kilka lat później Rosjanie oficjalnie przyznali, że brało w niej udział KGB. Mimo to jeszcze w 2005 roku, jak wynikało z badania opublikowanego na łamach „Journal of Acquired Immune Deficiency Syndromes", aż 50 proc. Afroamerykanów było przekonanych, że HIV to wirus stworzony przez człowieka.

Rosja, sukcesor ZSRR, nadal uznaje dezinformację za element swojej doktryny wojskowej. Tak przynajmniej twierdzą osoby zaangażowane w unijny projekt „EUvsDisinfo". W 2015 roku minister obrony Federacji Rosyjskiej Siergiej Szojgu stwierdził, iż „słowo, kamera, zdjęcie, internet: to kolejny typ broni, kolejny typ sił zbrojnych". A szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej Walerij Gierasimow dwa lata wcześniej podkreślał, że „rola niewojskowych środków osiągania celów politycznych i strategicznych wzrosła, i – w wielu przypadkach – przewyższa pod względem efektywności (klasyczną) broń".

Cel pierwszy: sprawić, by prawda nie istniała

Tym, co robią Rosjanie, jest tworzenie narracji, nie faktów. Główną narracją jest: „nie ufaj nikomu" – tak o podejmowanych przez Rosję współcześnie działaniach dezinformacyjnych mówił w rozmowie z „New York Times" Anders Lindberg, dziennikarz „Aftonbladet", odnosząc się do „aktywnych środków" stosowanych przez Rosję w Szwecji (o czym za chwilę).

Reklama
Reklama

O tym, w jaki sposób rosyjska Internetowa Agencja Badawcza (IRA) wywierała wpływ na opinię publiczną w USA, napisano wiele, dokładnie opisuje to też raport specjalnego zespołu prokuratora Roberta Muellera. Wiadomo też, że Rosjanie aktywnie włączali się w podgrzewanie nastrojów w Katalonii przed nieuznanym przez Madryt referendum ws. niepodległości oraz wspierali kampanię na rzecz brexitu przed referendum z 2016 roku.

Od tego czasu – w dużej mierze z powodu zidentyfikowania problemu przez Zachód i coraz bardziej skutecznej walki Facebooka i Twittera z rosyjskimi farmami trolli – Moskwa zmieniła taktykę. Na jaką? „New York Times", analizując działania dezinformacyjne prowadzone przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi w USA, zauważył, że Rosjanie mniej starają się inicjować tematy, a bardziej skupiają się na rozpowszechnianiu teorii spiskowych tworzonych przez samych Amerykanów. Oprócz osiągania konkretnych, taktycznych celów pozwala to na realizację zasadniczego, strategicznego zadania: zasiania wątpliwości co do tego, jak naprawdę wygląda rzeczywistość, i doprowadzenia do sytuacji, w której prawda de facto przestaje istnieć. W świecie, w którym obok „oficjalnej" wersji zdarzeń popularna jest jej „spiskowa" alternatywa, lepiej nie ufać nikomu.

Tak było np. w przypadku teorii spiskowej dotyczącej tego, jakoby Robby Mook, szef kampanii Hillary Clinton z 2016 roku, był zaangażowany w przygotowanie aplikacji, która miała zliczać głosy w trakcie prawyborów Partii Demokratycznej w Iowa. Udział Mooka przy jej tworzeniu miał być dowodem na to, że aplikacja ta została zaprojektowania w taki sposób, by prawyborów nie wygrał nielubiany przez establishment Partii Demokratycznej Bernie Sanders.

Historia tej dezinformacji jest bardzo ciekawa. Zaczęło się od wpisu Chelsea Goodell, projektantki stron internetowych z Arizony, która zamieściła na Twitterze link do artykułu dotyczącego powstającej aplikacji. Goodell zwróciła uwagę, że aplikacja powstaje z udziałem Programu Chronienia Demokracji Cyfrowej, przy tworzeniu którego brał udział Mook. Amerykanka dodała dwa do dwóch i wyszło jej, iż jest to dowód na spisek władz Partii Demokratycznej, które chcą odebrać zwycięstwo Sandersowi.

Wpisy Goodell zaczęła podawać dalej reżyserka Ann Louise La Clair, która wcześniej umieszczała m.in. wpisy krytykujące amerykańskie naloty w Syrii, co odnotowywała m.in. Russia Today, czyli „oficjalny" kanał służący budowaniu rosyjskiej narracji na świecie. To zaś zauważył użytkownik o nicku DanWals83975326 – i w tym momencie do gry weszli Rosjanie.

DanWals83975326 był obserwowany przez ok. 1200 osób (z kont w większości związanych z Rosją) i w przeszłości chętnie podawał dalej wpisy Russia Today, Sputnika i TASS, teraz zaczął rozpowszechniać posty La Clair cytującej Goodell. Jego wpisy z kolei zaczęli rozpowszechniać użytkownicy, którzy go obserwowali – przy czym wszystko działo się na znacznie mniejszą skalę niż w przypadku operacji prowadzonych przed wyborami w 2016 roku, przez co nie przyciągało szczególnej uwagi administratorów Twittera. Przekaz podchwyciła też Russia Today, która odnotowała, że „pojawiają się pogłoski, iż Robby Mook był zaangażowany w tworzenie aplikacji liczącej głosy przed prawyborami w Iowa". Efekt? Hashtag #RobbyMookCaucusApp szybko stał się jednym z najbardziej popularnych na Twitterze, a pogłoski podchwycił prezydent Donald Trump i jego otoczenie.

Reklama
Reklama

Ostatecznie La Clair usunęła wpisy Goodell, przyznając jednocześnie, że gdyby miała sprawdzać, czy udostępniany przez nią tweet nie jest fałszywy, musiałaby sięgać do źródła, by dowiadywać się, kto jest inicjatorem, a nie wie nawet, jak to zrobić. Z kolei Goodell zajęła się przekonywaniem, iż koronawirus jest bronią biologiczną. – Kreml nie musi już tworzyć fake newsów. Tworzą je Amerykanie – zauważył z przekąsem Clint Watts, były agent FBI, ekspert ds. wojny informacyjnej.

Przypadek #RobbyMookCaucusApp pokazuje, że w działaniach takich nie potrzeba budowania wielopiętrowej intrygi obejmującej świadome wykreowanie kłamstwa służącego realizacji konkretnego celu – wystarczy „podłączenie" się pod „spontaniczną" dezinformację i dodanie jej nieco paliwa. Taki przekaz jest wiarygodniejszy, gdyż trudniej powiązać go z Moskwą, przez co lepiej realizuje cel nadrzędny. – Strategicznym celem Rosjan jest wywoływanie dezorientacji w zachodnich społeczeństwach, polaryzowanie opinii publicznej i poczucia, że rządowi i władzom nie można ufać – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem" Lindberg. – Kreml chce uzyskać swobodę działania poprzez stworzenie sytuacji, w której ludzie mają poczucie, iż nic nie jest prawdą. Są oczywiście mniejsze cele taktyczne – pozbycie się sankcji, utrzymanie Białorusi blisko siebie. Ale wpisują się one w większy cel – dodaje.

Specyficzną formą realizacji tego celu pokazującą, że spektrum działań dezinformacyjnych może być szerokie, wydaje się być działalność dwóch rosyjskich youtuberów – Władimira Kuzniecowa i Aleksieja Stoljarowa. Zasłynęli oni dzwonieniem do przywódców i wpływowych polityków z innych państw, podszywając się pod osoby znane z życia publicznego. Choć obaj zaprzeczają, jakoby mieli coś wspólnego z Kremlem, to w dość zręczny sposób realizują jego interesy.

Już sam fakt, iż dwóch żartownisiów jest w stanie przebić się przez sito, które ma chronić poważnego polityka przed przypadkowymi kontaktami, podkopuje autorytet nie tylko samego polityka, ale również godzi w służby jego państwa, które pozwalają na to, by ochraniana przez nie osoba stała się przedmiotem żartów. Tak było w przypadku Andrzeja Dudy, do którego Kuzniecow i Stoljarow dodzwonili się, podając się za sekretarza generalnego ONZ. Duda w czasie rozmowy uniknął poważnych wpadek i zastawionych na niego pułapek (taką niewątpliwie było pytanie o to, czy Polska chce odzyskać Lwów), ale sam fakt, iż do rozmowy w ogóle doszło i została ona opublikowana w internecie, ściągnął na prezydenta falę drwin i niewątpliwie nie budował jego autorytetu.

Taką samą wpadkę zaliczył wcześniej Boris Johnson, który przez 18 minut rozmawiał z Kuzniecowem i Stoljarowem, myśląc, że po drugiej stronie słuchawki znajduje się premier Armenii. Z kolei dla specjalnego amerykańskiego przedstawiciela ds. Wenezueli Elliotta Abramsa rozmowa z komikami – podającymi się za przedstawicieli szwajcarskich władz – skończyła się ujawnieniem, że grożenie Wenezueli interwencją wojskową przez administrację Donalda Trumpa jest blefem, który ma jedynie „wywołać nerwowość w wenezuelskiej armii". Tu oprócz ośmieszenia przedstawiciela władz USA udało się jeszcze wzmocnić pozycję sojusznika Rosji.

Reklama
Reklama

Tego typu zdecentralizowane działania – podważające zaufanie do politycznego establishmentu, promujące teorie spiskowe i wzbudzające powszechną nieufność do oficjalnych przekazów – mogą mieć poważne reperkusje dla bezpieczeństwa kraju. Prof. Marek Wrzosek z Akademii Sztuki Wojennej w rozmowie z „Plusem Minusem" zwraca uwagę, że w ten sposób można doprowadzić do niepokojów społecznych, które w skrajnych przypadkach mogą wymagać użycia jakiejś części sił zbrojnych do przywrócenia porządku. A ta część sił zbrojnych, która zostaje użyta do stabilizacji sytuacji wewnętrznej, nie może w tym samym czasie bronić granic kraju. Jeśli ktoś uważa taki scenariusz za mało realny, niech przypomni sobie, że kilka miesięcy temu Donald Trump rozważał użycie wojska do uspokojenia sytuacji w Stanach Zjednoczonych, destabilizowanych protestami przeciwko rasizmowi i brutalności policji.

Cel drugi: wzmocnić narrację

Dezinformacja może też być wykorzystana do wzmacniania narracji korzystnych dla tych, którzy po nią sięgają. Wspominany wcześniej raport Muellera opisywał, jak Rosjanie robili to w czasie wyborów prezydenckich w USA – w czasie, w którym kolportowano fake newsy o papieżu popierającym kandydaturę Donalda Trumpa (co budowało jego pozycję jako obrońcy „białej" chrześcijańskiej cywilizacji), a – z drugiej strony – pojawiały się równie fałszywe doniesienia o rzekomym poparciu Państwa Islamskiego dla Hillary Clinton.

To, jak wygląda wspieranie takich narracji, pokazuje zdemaskowana m.in. przez amerykański think tank Atlantic Council, a opisywana również przez firmę analityczną Graphika operacja określona jako „Druga infekcja". Prowadzono ją z wykorzystaniem powstających ad hoc kont w mediach społecznościowych o niewielkich zasięgach, a jej celem było wprowadzenie do debaty internetowej różnego rodzaju fikcyjnych historii wzmacniających korzystne dla Rosji narracje.

Operację „Druga infekcja" ujawniono w 2019 roku po zablokowaniu przez Facebooka 16 profili, które – jak się okazało – były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Jak pisała Graphika, wśród treści propagowanych w jej ramach dało się zauważyć kilka dominujących – m.in. przedstawianie Ukrainy jako państwa upadłego, USA i NATO jako agresorów mieszających się w sprawy innych krajów, a także kreślenie obrazu Europy jako słabej i podzielonej.

I tak udało się m.in. rozpropagować wśród niemieckiej antyimigranckiej prawicy rzekomy „podręcznik dla imigrantów" z krajów arabskich, który zawierał informacje na temat tego, ile świadczeń może uzyskać imigrant od niemieckiego państwa i za jakie przestępstwa nie grozi mu więzienie. Wśród tych przestępstw wymienione było m.in. molestowanie seksualne Niemek. Nietrudno zauważyć, że jest to wzmocnienie narracji krytycznej wobec polityki UE, imigrantów i umocnienie eurosceptycyzmu zmniejszającego spoistość Unii. Inny fake news, który starano się rozpowszechnić, był fikcyjnym tweetem senatora Marco Rubio, z którego wynikało, że brytyjski wywiad stara się za pomocą dezinformacji pomóc Partii Demokratycznej przed wyborami do Kongresu.

Reklama
Reklama

Bardzo ciekawe są – opisane przez Graphikę – próby dezinformacji dotyczące Polski. Był wśród nich m.in. fake news o tym, że prezes PiS Jarosław Kaczyński cierpi na chorobę genetyczną objawiającą się skłonnością do „niekontrolowanych wybuchów paniki i agresji". Na portalu avaaz.org umieszczono nawet petycję wzywającą Komisję Europejską do przeprowadzenia badań medycznych prezesa PiS. Wykorzystano też działania zespołu ds. reparacji wojennych Arkadiusza Mularczyka, mające – zdaniem autora fikcyjnej informacji – doprowadzić do przygotowania przez Polskę projektu rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nakazującej Niemcom wypłatę Polsce odszkodowań za straty spowodowane w czasie II wojny światowej. W ramach operacji „Druga infekcja" próbowano też przekonywać, że Polska – wbrew Niemcom – opowiada się za wstąpieniem Turcji do UE, mimo zastrzeżeń dotyczących łamania praw człowieka przez Ankarę, oraz domaga się reparacji od krajów byłego ZSRR, których żołnierze walczyli w szeregach Armii Czerwonej, za straty poniesione w czasie II wojny światowej (w tym m.in. od Gruzji i Ukrainy).

Z akcji tych wyłania się obraz Polski jako kraju nieobliczalnego (na czele którego stoi osoba cierpiąca na poważną chorobę), wysuwający bezzasadne roszczenia (np. pod adresem Gruzji za II wojnę światową), w dodatku silnie antyniemieckiego. Czy w przypadku potencjalnego „gorącego" konfliktu między Polską a Rosją nasi najważniejsi sojusznicy paliliby się do pomocy krajowi z takim wizerunkiem?

Cel trzeci: umacniać własną pozycję

Kiedy analizuje się tzw. doktrynę Gierasimowa, jest jasne, że zarówno dezinformacja, jak i działania w cyberprzestrzeni są obszarem o dużym znaczeniu strategicznym dla Rosji nie tylko w czasie wojny. Celem jest osłabienie przyszłych przeciwników w konfliktach i uzyskanie przewagi tu i teraz. Takie myślenie zaciera podział między wojną a pokojem i prowadzi do sytuacji, w której Rosja wykorzystuje kampanie dezinformacyjne również w czasie pokoju do realizacji narodowych interesów – tłumaczy Lindberg.

Sztandarowym przykładem użycia dezinformacji jako broni w realizacji bieżących, geopolitycznych interesów jest konflikt Rosji z Ukrainą i zajęcie Krymu. Rosyjska propaganda uzasadniała to m.in. rzekomym antysemityzmem i faszyzującymi tendencjami Ukraińców.

Już po aneksji Krymu, w październiku 2014 roku, rosyjskie gazety „Prawda" i „Izwiestia" opublikowały m.in. świadectwo niejakiego Michaiła Majmana, opisanego jako „przywódca żydowskiej społeczności z Odessy", który skarżył się na działania ukraińskiego Prawego Sektora. – Oni nas niszczą, to czysty nazizm – oburzał się Majman. – Musimy ich rozbroić i rozproszyć – dodawał. Szkopuł w tym, że przywódcy społeczności żydowskiej w Odessie nigdy o żadnym Majmanie nie słyszeli i zaprzeczali, jakoby w mieście tym dochodziło do jakichkolwiek antysemickich wystąpień.

Reklama
Reklama

Obiektem zakrojonej na szeroką skalę dezinformacyjnej operacji była też przed kilkoma laty Szwecja, w której trwała debata na temat ewentualnego przystąpienia kraju do NATO, co pogarszałoby geopolityczną pozycję Rosji. W pewnym momencie zaczęły się pojawiać charakterystyczne fake newsy – mówiące m.in. o tym, że jeśli Szwecja wstąpi do NATO, Sojusz umieści na jej terytorium broń atomową; że będzie mógł zaatakować Rosję z terytorium Szwecji, nie pytając o zgodę rządu w Sztokholmie. Żołnierze paktu stacjonujący w Szwecji mieliby otrzymać immunitet pozwalający na uniknięcie odpowiedzialności za popełniane na terenie kraju przestępstwa. W sieci pojawił się też fikcyjny dokument, z którego wynikało, iż minister obrony Szwecji zachęcał jedną ze szwedzkich firm do sprzedaży broni Ukrainie. Jeszcze długo po oficjalnym zdementowaniu tych informacji szef resortu obrony musiał tłumaczyć się z tej rzekomej inicjatywy m.in. na międzynarodowych konferencjach.

Realizacji bieżącego celu służyło też przekonywanie przez Aleksandra Łukaszenkę, że nad Wisłą pojawiają się „wypowiedzi głoszące, że jeśli dojdzie do rozpadu Białorusi, obwód grodzieński przypadnie Polsce". Słowa te miały umocnić wizerunek Łukaszenki jako obrońcy suwerenności i integralności państwa.

Różnorodność środków i celów dezinformacji jest tak duża, że syntetyczne ujęcie ich w całość przypomina próbę opisania tego, czym jest słoń, przez grupę niewidomych osób – idąc tropem analogii prof. Martina C. Libickiego. Jeden niewidomy, dotykając nogi słonia, mówi, że przypomina on drzewo. Kolejny, który dotyka ogona, twierdzi, że jest podobny do liny etc. Każdy fragment prawdy widziany z osobna utrudnia dostrzeżenie skali problemu. Dopiero gdy zobaczymy słonia w całości, zdamy sobie sprawę, że z łatwością może on nas zgnieść.

Na początku września podczas rozmowy z premierem Rosji Michaiłem Miszustinem prezydent Aleksander Łukaszenko nieoczekiwanie (nawet dla swojego rozmówcy, o czym miała świadczyć jego zaskoczona mina) oświadczył, iż białoruskie służby specjalne przechwyciły rozmowę między Warszawą a Berlinem, z której wynikało, iż rosyjski opozycjonista Aleksiej Nawalny wcale nie został otruty środkiem chemicznym z grupy nowiczoków, a informacje na ten temat są fałszywe. Z owej rozmowy przechwyconej – jak mówił Łukaszenko – przez „wywiad radioelektroniczny" wynikało, iż celem akcji dezinformacyjnej prowadzonej rzekomo przez Zachód w związku ze sprawą Nawalnego miało być odciągnięcie prezydenta Rosji Władimira Putina od spraw Białorusi. Łukaszenko od 9 sierpnia boryka się z protestami swoich przeciwników, a nadzieje na wyjście z tego kryzysu obronną ręką pokłada właśnie w Moskwie.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Reklama
Plus Minus
Białkowe szaleństwo. Jak moda na proteiny zawładnęła naszym menu
Plus Minus
„Cesarzowa Piotra” Kristiny Sabaliauskaitė. Bitwa o ciało carycy
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Wracajmy do tradycyjnych mediów. To nasza szansa
Plus Minus
Robert Redford – Złoty chłopiec. Aktor. Reżyser. A na końcu człowiek
Plus Minus
Mariusz Cieślik: „Poradnik bezpieczeństwa” w każdym domu? Putin ponoć już przerażony
Reklama
Reklama