Posypana słodkościami quasi-barokowa makabra to znak rozpoznawczy Bargielskiej. Tak jak wyczulenie narratorki na kwestie metafizyczno-egzystencjalne. Vanitas dnia codziennego dopada ją między zabawą z dziećmi lub czytaniem im na dobranoc a czekaniem na tramwaj. Ma ciągoty bluźniercze, bo czasem jej się śni, że zakochuje się w niej Jezus, który „zostawia dla niej kościół". Takich samozwańczych apokryficznych motywów jest tutaj więcej, ale to tylko konsekwencja w poezji Bargielskiej, która sakralny wymiar bycia kobietą przepracowuje od dłuższego czasu.
Poetka próbuje znaleźć w języku miejsce dla macierzyństwa, ale szerzej – z perspektywy kobiety, ?a nie z pozycji matki. Co nie zmienia faktu, że dla obu istotne jest nieredukowalne napięcie między sprzecznymi rolami do odegrania, dojmującą wrażliwością oraz oczekiwaniami innych. Krócej, ale też szumniej mówiąc: wadzenie się z rzeczywistością. „Pokładłam dzieci do łóżek, choć próbowałam je zastrzelić" ?– wyznaje w jednym z wierszy, żeby za chwilę je tulić i głaskać.
Nierealne wzorce rodzicielskie panoszą się w przestrzeni publicznej, więc takich odtrutek jak poezja Justyny Bargielskiej, która rozbraja język rodzicielskich poradników i „parentingowych" blogów, nigdy dość. W jej wierszach macierzyństwo to egzystencjalna prowokacja. Nie trzeba być wyrodnym rodzicem, żeby czasem zadać sobie pytanie: „Po co wrzuciłam w taki świat swoje dzieci?". Piszący te słowa spędził pół roku na urlopie tacierzyńskim z córką, więc w pokorze prosi o zaufanie: wiem, co mówię. I czuję chwytającą za gardło solidarność z Bargielską, strzelającą w wyobraźni do potomstwa.
Poetka w wierszu „moje dzieci, kiedy mówią sorry" pisze, że „są jak prehistoryczne stworzenia, które dopłynęły do brzegu praoceanu i próbują powiedzieć, że coś im nie poszło, błoto było za gęste, bóg miał inne plany" – tym samym przekonująco miesza porządek eschatologiczny z ewolucyjnym. Po czym, a jakże, całuje je, bo przecież magiczne dzieciństwo to zbroja na całe życie, a świadomość tego tylko potęguje rodzicielskie tortury.
Siła tych wierszy znajduje się na styku mowy, nawiedzających obrazów i zwykłej codzienności. Wniosek z tego taki, że ratunek pozostaje w języku i w przymierzu słowa z doświadczeniem – czasem bełkotliwym, czasem widmowym, ale jednak wyrażalnym.